Social Icons

poniedziałek, 29 grudnia 2014

Rok w Jemenie. Perypetie amerykańskiej dziennikarki w Sanie - najstarszym mieście świata - Jennifer Steil

Ponieważ sama mieszkam w wolnym, demokratycznym kraju z wolną prasą i prawem autorskim, nigdy nie wczuwałam się w sytuację dziennikarzy, którzy termin „wolna prasa” znają tak naprawdę w teorii. Jak wielki wysiłek należy wykonać, by nauczyć się krytycyzmu wobec źródeł i sceptycyzmu wobec podawanych informacji, czy jak odróżnić fakt od opinii.
Jennifer Steil to dziennikarka, która otrzymała interesującą propozycję – zaproszono ją do poprowadzenia szkolenia dla dziennikarzy jemeńskiej gazety piszącej po angielsku. Choć w teorii Jemen jest demokratycznym krajem, obyczajowość i tradycje kraju są muzułmańskie, a system szkolnictwa opiera się na przemocy. To, co zastaje napawa ją przerażeniem – dziennikarze pracujący w „Yemen Observer” posługują się kiepskim angielskim, ich przygotowanie merytoryczne do zawodu dziennikarza praktycznie nie istnieje, jednak zespół chce się od niej uczyć i z zapałem pragnie czerpać z jej doświadczenia. Gdy przylatuje na trzytygodniowe szkolenie nie wie jeszcze, że z Jemenem zwiąże część swojego życia i… serca.
A pracy wymagało wszystko – dziennikarze (którzy tak właściwie byli absolwentami anglistyki bez wykształcenia dziennikarskiego) z dużą swobodą traktowali godziny pracy, niespodziewanie znikali by porzuć kat (liście-psychostymulanty), publikowali teksty bez żadnej korekty czy sprawdzenia, a Faris, właściciel gazety miał powiązania z jemeńskim rządem...
Aha, i jeszcze jedno – dodał z ironicznym uśmiechem – będziesz musiała im wytłumaczyć, że nie można przepisywać tekstów z Internetu.
Zamarłam. Dłoń z kolejnym kawałkiem ryby zawisła w powietrzu, w połowie drogi do moich ust.
- Plagiatują teksty? – wykrztusiłam.
- Cały czas.
- A co z prawem autorskim?
- W Jemenie nikt o nim nie słyszał. Obawiam się, że o własności intelektualnej również - powiedział Theo, po czym upił łyk wina.
- Ach tak – szepnęłam i również sięgnęłam po kieliszek.
- Poza tym – dodał Theo po chwili wahania – oni ciągle piszą o reklamodawcach. A jak nie, to Faris podsuwa im tematy, na przykład każe im pisać o swoich przyjaciołach.
- Ale przecież to nieetyczne! – Byłam zbulwersowana. – Nie można pisać artykułów o reklamodawcach. To podważa wiarygodność pisma.
- Wyjaśnij to Farisowi. – Theo wzruszył ramionami.

Ta książka to swoista perełka wśród książek o Jemenie. Jak zwraca uwagę autorka, większość publikacji na temat kraju pisana jest przez mężczyzn, którzy nie mają żadnego dostępu do świata jemeńskich kobiet (a przecież to połowa krajowej populacji!). A jest to świat niesamowity – pełny bliskich relacji i nieustannych prób znalezienia miejsca dla swojego rozwoju w zmaskulinizowanym świecie. Jennifer, jako kobieta z zachodu, stanowiła byt pośredni pomiędzy jemeńską kobietą a mężczyzną. W przeciwieństwie do swoich koleżanek mogła spożywać posiłki w towarzystwie mężczyzn czy z nimi rozmawiać na osobności. Żaden zachodni mężczyzna nie doświadczy przywileju zobaczenia miejscowej kobiety bez tradycyjnego stroju.
Gdybym nie wiedziała, że książka jest zapisem wspomnień, pomyślałabym że to powieść. Steil pisze szczerze, dzieli się otwarcie emocjami i pisze o swoich sympatiach i antypatiach wobec jemeńskich przyjaciół. Podziwiam jej odwagę, ale to czyni książkę autentyczną, a jej doświadczenie dostępne dla przeciętnego czytelnika, który Jemenu prawdopodobnie nigdy nie odwiedzi. Jemen „porywający” jest nie tylko jako niesamowite miejsce, niestety często dochodzi tam do porwań turystów – jest to częsty sposób autochtonów na przeróżne negocjacje z własnym rządem.
Po takim debiucie z zainteresowaniem czekam na wydanie "Żony ambasadora".
Wszystkie cytaty, jeżeli nie zaznaczono inaczej, pochodzą z książki: 
Steil Jennifer (2014). Rok w Jemenie. Wydawnictwo Lambook.
Recenzję napisano dla serwisu LubimyCzytać.pl

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Dziarski dziadek. Mój sposób na długowieczność - Antoni Huczyński

Antoni Huczyński stał się gwiazdą Internetu zaledwie w kilka dni po tym, jak jego wnuk zamieścił film, pokazujący 91-letniego „Dziarskiego Dziadka” wykonującego swoje rutynowe ćwiczenia. Kondycja seniora zrobiła wrażenie nie tylko na internautach – pojawiał się w wieczornych wydaniach wiadomości i telewizji śniadaniowej, gdzie dzielił się swoimi doświadczeniami.

W momencie gdy piszę tę recenzję od pierwszej odsłony wideo minęło zaledwie dziesięć miesięcy, a Huczyński zdążył napisać i opublikować swoją pierwszą książkę „Mój sposób na długowieczność”. Zasiadłam do lektury nie bez obaw, bo przecież to, co działa u jednej osoby, wcale nie musi być skuteczne u innych. Wreszcie – czy ćwiczenia i dieta, a także zamiłowanie do zimna to tylko przypadkowe zmienne dające efekt fantastycznej sprawności fizycznej i psychicznej w wieku 92 lat? Szczęśliwie książka została skonsultowana ze specjalistami a rozdziały o ćwiczeniach i diecie uzupełnione ich uwagami.

Mile zaskoczył mnie wątek autobiograficzny poradnika, gdzie Huczyński dzieli się swoimi wspomnieniami z młodości – wojny i walki w szeregach AK, drogą do zdobycia wymarzonej edukacji – autor pracował przez 40 lat jako weterynarz, skończył studia grubo po trzydziestce i wreszcie - życiem rodzinnym.

Pomimo trudnych doświadczeń, autor nie tracił życiowego optymizmu i wytrwałości. Kilka zdarzeń z jego życia pokazuje też, jak dobro, które okazywał innym ludziom wracało do niego – Niemcy, których puścił wolno, bo nie zgodził się na strzelenie im w plecy, ocalili później jego pojmanych przez wroga przyjaciół, człowiek, którego nie zgłosił władzom za zniszczenia poczynione pod wpływem alkoholu, później wstawił się za nim, gdy ten starał się dostać na studia.

To, co przebija z kart tej książki to wola życia i silne przekonanie autora, że zdrowie i jakość życia znajduje się w jego rękach, zależy od jego decyzji. W kolejnych rozdziałach Antoni Huczyński dzieli się z czytelnikami nie tylko tym, co zdecydował się robić, by utrzymywać formę fizyczną, emocjonalną i intelektualną. Między wierszami można przeczytać też, że jeżeli człowiek chce, warto, a nawet ma obowiązek starać się to życie przeżyć jak najlepiej i to nie długowieczność jest jego celem – ale znalezienie swojego sensu.

Dekalog Dziarskiego Dziadka kończy się przykazaniem: Nigdy nie jest za późno na nowy początek. Zawsze jest za późno na poddanie się.

Słowa te nabierają mocy, gdy pozna się historię tego wyjątkowego człowieka. Wszakże każdy z nas, wraz z każdym oddechem starzeje się. Starość w tej czy innej odsłonie dotyczyć będzie znakomitej większości. Warto mieć kilka wskazówek, jak tę starość przeżyć w zdrowiu, i jak, mając za inspirację Huczyńskiego, poradzić sobie z szukaniem własnego sensu.


Wszystkie cytaty, jeżeli nie zaznaczono inaczej, pochodzą z książki: 
Huczyński, A. (2014). Dziarski dziadek. Mój sposób na długowieczność. Agora.

Recenzję napisano dla serwisu LubimyCzytać.pl

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Śniadanie z kangurami. Australijskie przygody - Bill Bryson

Australia? Nie, dziękuję. Po „Śniadaniu z kangurami” jedyny kontakt z tym krajem, na jaki mam ochotę, to oglądanie Jessego Spencera w roli Chase’a w serialu „House M.D.”. Bill Bryson, szanowany przez wielu pisarz i podróżnik, w rzeczywistości poczciwy amerykański grubasek, swoją niezdarność, panikarstwo i pijaństwo usiłuje sprzedać pod postacią oryginalnego uroku osobistego (bo cóż mu pozostaje?).
Australia widziana oczami Brysona to miejsce pełne niebezpieczeństw – przede wszystkim naturalnych - jadowitych zwierząt, śmiertelnie niebezpiecznych i spotykanych na każdym kroku. Uderza w jego relacji nieogarniona pustka krajobrazu tego niegościnnego kraju. Jeżeli w okolicy znajduje się jakieś muzeum – Bryson musi je odwiedzić i opisać. Miasta widziane jego oczami wydają się nudne i pozbawione charakteru, choć zdarzają się perełki.
W jego sposobie narracji zaintereosowała mnie wielka liczba informacji i zapomnianych wydarzeń Australijskiej historii. Autor dociera do faktów, o których Australijczycy nie uczą się w szkołach, choć niektóre zdarzenia mrożą krew w żyłach (jak masowe morderstwa Aborygenów czy tajemniczo znikający ludzie, po zwykłych wycieczkach z nurkowaniem). Co chwila w Australii znajduje się zwierzę, które miało wyginąć miliony lat temu, albo ginie kolejny gatunek żyjący tylko w tym kraju.
Książka została wydana w oryginale w 2000 roku, a więc przed powszechną dostępnością Internetu. Bryson musiał wykonać tytaniczną pracę docierając do historii i wydarzeń kraju, który jest tak daleko od swoich korzeni (mam tu na myśli Wielką Brytanię), że nikt właściwie nie wie, co się w nim dzieje. Katastroficzne wydarzenia, jak spłonięcie kilkuset tysięcy hektarów lasu, nie są wspominane w żadnych zagranicznych wiadomościach.
Niewątpliwie „Śniadanie z kangurami” daje nam jakąś wizję Australii. To kraj pełen tajemnic, nieraz zapomnianych faktów i ludzi, którzy żyją przecież na końcu świata. Cieszę się, że w moim imieniu zwiedził ją Bill Bryson. Australia ma przed nami jeszcze wiele nieznanych tajemnic, choć po przeczytaniu tej książki – z pewnością mniej.
Recenzję napisano dla serwisu LubimyCzytać.pl

poniedziałek, 8 grudnia 2014

W poszukiwaniu ojczyzny. Wspomnienia z chińskiego obozu pracy - Gao Ertai

Do czego może posunąć się człowiek w warunkach ekstremalnych? Możemy poczytać o tym w szeroko omawianej literaturze Holocaustu, we wspomnieniach z gułagów czy bardziej naukowo, w Efekcie Lucyfera (P. Zimbardo). A jednak zapiski Ertai to coś nowego w naszym doświadczeniu, po pierwsze dlatego, że opisuje zupełnie egzotyczną dla Europejczyka kulturę, a po drugie, bo przedstawia świat totalitaryzmu chińskiego, stosunkowo mało obecnego w literaturze.
Zaledwie dwudziestodwuletni Gao Ertai, nauczyciel sztuki w prowincjonalnym miasteczku Lanzhou pisze esej „O pięknie”, który zostaje szeroko skrytykowany, kwestionuje bowiem obiektywność piękna. Dzieje się to w czasach złagodzonej cenzury, gdy władze namawiają obywateli do swobodniejszych wypowiedzi. Niedługo potem okazuje się jednak, że to sprytna metoda na wyłowienie prawicowego elementu, „wywabienie węża z kryjówki”. Gao traci pracę, szacunek i trafia do obozu pracy, znajdującego się gdzieś na pustyni Gobi, gdzie przez najbliższe dwa lata, poprzez bezsensowną pracę i cowieczorne odczyty ma zostać reedukowany. Ponad trzy czwarte jego obozu umiera z wycieńczenia lub z powodu chorób. Gao jeszcze kilkukrotnie zostaje przeniesiony do innych obozów, dzięki niebywałemu szczęściu i talentowi malarskiemu zostaje przydzielony do prac artystycznych, mając szansę na wytchnienie.
Poszczególne rozdziały są nieco chaotyczne, wiele wątków zostaje nierozwiniętych – jak na przykład śmierć pierwszej żony Gao (również zesłanej do obozu pracy). Nie jest to proza histeryczna, przepełniona emocjami, jakie znamy ze wspomnień o obozach koncentracyjnych. Ertai opisuje swoje zrezygnowanie, beznadzieję sytuacji, co tylko potęguje wrażenie totalnego uwięzienia nie tylko ciała, ale też myśli (które jednak w świetle filozofii totalitarnej są bezdyskusyjnie rewolucyjne). Zapiski, które mamy okazję przeczytać, tworzone były w ukryciu, na papierkach po papierosach, stanowiły swoistą terapię dla autora. Ciągłe poczucie zagrożenia wyziera z każdego rozdziału:
(…) stały bliski kontakt sprawiał, że obawialiśmy się, aby ktoś nie zakwestionował jakiegoś naszego słowa i nie użył go przeciwko nam. Milczeliśmy – zawsze czujni, zawsze wystraszeni – i żaden z nas nie potrafił się odprężyć, nawet we śnie. Dręczyło mnie to samo co wszystkich: bałem się, że powiem przez sen coś, co mnie zdradzi.
Gao Ertai mieszka dzisiaj w Stanach Zjednoczonych, dokąd emigrował (a raczej zbiegł) w 1993 roku.
Cytat pochodzi z: Gao Ertai , „W poszukiwaniu ojczyzny. Wspomnienia z chińskiego obozu pracy”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2012.
Recenzję napisano dla serwisu LubimyCzytać.pl

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Nie jestem seryjnym mordercą - Dan Wells

Chyba tylko Amerykanin mógłby pomyśleć, że od życia w pobliżu zakładu pogrzebowego można zostać psychopatą. Przesadzam oczywiście. A jednak jestem przekonana, że żaden psycholog/terapeuta nie przeczytał tej książki przed wydaniem, bo niedorzeczności tam co niemiara (związanych z tymże zawodem właśnie). A potencjał był, o czym za chwilę.
John Cleaver, piętnastolatek ze wstępną diagnozą socjopatii mieszka wraz z matką nad zakładem pogrzebowym. Interesuje się seryjnymi zabójcami i martwymi ciałami. Jest wycofany, ma jednego „przyjaciela” i mnóstwo problemów emocjonalnych. Tymczasem w jego nudnym do granic możliwości mieście pojawia się seryjny zabójca… John jest zachwycony i… postanawia zrozumieć, dlaczego zabójca zabija w taki, a nie inny sposób. To, co dzieje się potem, przechodzi jego (i nasze też) najśmielsze oczekiwania.
Być może czepiam się niepotrzebnie, bo takie było zamierzenie autora. Jednak nie mogę nie podzielić się moim oburzeniem. Terapeuta przedstawiony w tej książce (tak, John chodzi na terapię!) robi wszystkie te rzeczy, których nie powinien nigdy powiedzieć (zwłaszcza powiedzieć!) absolutnie żaden psychoterapeuta, chyba że jest bardzo, bardzo początkujący albo niedokształcony – wykwalifikowany terapeuta nie ocenia. Szkoda że ten element nie został dopracowany, bo rozmowy socjopaty z terapeutą mogłyby być bardzo interesującym elementem książki. Ja niestety byłam nimi tylko zażenowana.
Socjopatia to zaburzenie złożone i muszę przyznać, całkiem nieźle w książce ukazane. Rozterki emocjonalne i rozumowe pojmowanie relacji między ludźmi są pokazane bardzo ciekawie i wielowymiarowo. Warto zwrócić też uwagę na przekonanie Johna o uwięzionym w nim „panie Potworze”. Ta ogromna trudność zintegrowania swojej osobowości w całość - interesująca. Jestem bardzo ciekawa, jak zostanie rozwinięty wątek historii rodzinnej głównego bohatera, bo wygląda obiecująco.


Nie sposób też nie nawiązać do zamieszczonego na okładce porównania do „Dextera”. Odniosę się do „Demonów dobrego Dextera” – jak dla mnie, książki te nie mają ze sobą nic wspólnego, poza występowaniem w nich socjopatów i seryjnych zabójców. Mam też poczucie, że pozycja „Nie jestem seryjnym mordercą” przeznaczona jest dla nieco młodszych (czytaj nastoletnich) czytelników, językowo książka jest bardziej przystępna.

Czy warto książkę przeczytać? Z pewnością, nie warto kierować się sympatią wobec Dextera. Mam nieodparte wrażenie, że autor zainspirował się powszechnie panującą modą na antyspołeczność i brak empatii, choć sam twierdzi, że książka oddaje jego własną fascynację seryjnymi mordercami. Zobaczymy, co będzie miał do przekazania w kolejnych częściach serii...

Recenzję napisano dla serwisu LubimyCzytać.pl


poniedziałek, 24 listopada 2014

Ekonomia gastronomia. Jedz lepiej i wydawaj mniej - Allegra McEvedy, Paul Merret

Pewnego wieczoru, wiedziona instynktem jedzenia, włączyłam program w stylu „Bądź chudszy, będziesz szczęśliwszy” czy „Schudnij, módl się, a może pokochasz siebie”. Dramatycznym momentem w każdej z tych produkcji jest scena, w której główny bohater znajduje na stole w kuchni albo w sypialni zestaw dań, które zjada przez tydzień. Po kilku wzruszających ujęciach zaskoczonej twarzy czy obrzydzenia następuje moment prawdy – deklaracja chęci zmiany swojego odżywienia na zdrowsze. Deklaracja bez czynów to czcza gadanina, toteż bohater odcinka wraz z dietetykami przystępuje do opróżniania półek i wszystko, co nie kwalifikuje się do nowego stylu odżywiania, ląduje w koszu na śmieci. Horror. Gdyby oglądała to moja babcia, należąca do pokolenia wojennego, z pewnością popukałaby się w czoło na niefrasobliwość producentów programu i jawne marnotrawstwo.
Federacja Polskich Banków Żywności szacuje, że około 24% Polaków wyrzuca żywność (tyle się przyznaje).) W efekcie, w domach wyrzuca się jej dwa miliony ton (stan na 2010 rok)! Ile to pieniędzy? Jak przestać marnować, a zacząć korzystać ze środków, których nie wydamy na wyrzucone jedzenie? Przyjrzyjmy się propozycjom Allegry McEvedy i Paula Merretta.
Wbrew pozorom, „Ekonomia gastronomia” nie zachęca do oszczędzania na jedzeniu. I chociaż znajdziemy tam przepisy, jak zrobić coś z niczego, główny nacisk położony został na jakość jedzenia i unikanie marnotrawstwa. Znajdziemy listę składników niezbędnych w każdej domowej spiżarni, by w razie niespodziewanych wydarzeń mieć coś do jedzenia, dowiemy się, jak wykorzystać kurczaka do ostatniej kosteczki, poznamy też kilka przepisów podstawowych, jak z jednej potrawy wyczarować dwie kolejne (i porcję na później do zamrożenia).
Paul i Allegra zabierają nas w podróż po pomysłowych potrawach przeznaczonych na różne okazje, a także dzielą się swoją wiedzą praktyczną. Przede wszystkim podają przepisy na obiady i kolacje w środku tygodnia, na domowe wersje jedzenia na wynos czy na spotkania z przyjaciółmi. Jednak najbardziej inspirujące są porady, jak zoptymalizować swój pobyt w kuchni („pracuj mądrze, a nie ciężko”) czy jak korzystać z klęsk urodzaju. Zarządzanie własną kuchnią rozłożone jest na czynniki pierwsze – od organizacji spiżarni i kuchennych przyborów, przez gotowanie na zapas i mrożenie, po planowanie posiłków z tygodniowym wyprzedzeniem i niby zwyczajne – robienie zakupów z listą.
Książka ma też wymiar antropologiczny. Poprzez krytykę bezmyślnego konsumpcjonizmu Brytyjczyków możemy zobaczyć, jak wygląda angielski rynek dań gotowych (autorzy przykładowo zniechęcają do kupowania ugotowanego już (!) ryżu czy obranych ziemniaków). Jeden z przepisów zdradza nawet, jak bardzo Paul Merrett i Allegra McEvedy zanurzeni są jednak w kulturze marnotrawstwa – w przepisie na bulion z kurczaka instruują, by wyrzucić warzywa z przygotowanego wywaru! Nieskromnie powiem, że zrobiłabym z ugotowanej marchewki, cebuli i pora lepszy użytek – zupa krem czy warzywa do potrawki nie chodzą przecież piechotą. Mam poczucie, że ze względu na wieloletnią sytuację polityczną idea ekonomicznego gotowania jest dużo bliższa Polakom niż Brytyjczykom, którzy braku żywności doświadczyli tylko po wojnie.
Książka kończy się niespodziewanie. Chociaż każdy przepis i rozdział opatrzony jest komentarzem autora, zaciaśniającym więź mistrz-uczeń, po ostatnim przepisie nie ma w zasadzie nic! Na jednej stronie mamy przepis na szprycer winogronowy, a na następnej indeks (świetnie opracowany!) i podziękowania. Żadnego słowa otuchy dla czytelnika, który właśnie nabył nową wiedzę i wyrusza w odmęty własnej kuchni ekonomicznie gospodarzyć.
Pomimo kilku drobnych niedociągnięć książka spełnia swoje zadanie. Czuję się bardziej świadoma tego, jak warto pracować w kuchni, jak planować posiłki i zakupy, by nic się nie zmarnowało. Przy okazji poznałam też kilka nowych przepisów, możliwych do realizacji w polskich realiach. Książka nadaje się więc świetnie na oryginalny prezent ślubny czy na wyprawkę dla świeżo upieczonego studenta – jest też ładnie wydana, z twardą, woskowaną okładką. Czy jednak to wystarczy, by zainteresować polskiego czytelnika, zaprawionego w boju oszczędnego gospodarzenia? Jestem tego bardzo ciekawa.
Recenzję napisano dla serwisu LubimyCzytać.pl


Bardzo podobają mi się książki o oszczędnym gotowaniu i dobrym organizowaniu kuchni, jeżeli znacie inne tytuły, zachęcam do podzielenia się :)

poniedziałek, 17 listopada 2014

Seks na księżycu - Ben Mezrich

Ben Mazerich to autor, który wie, jak na podstawie interesujących faktów napisać jeszcze lepszą powieść. Na jego koncie znajduje się między innymi książka Miliarderzy z przypadku, na podstawie której w 2010 roku nakręcono film The Social Network. Ta sama wytwórnia wykupiła też prawa do ekranizacji „Seksu na księżycu”.
Gdy zobaczyłam w wiadomościach następujące wydarzenia, przyszło mi do głowy, że Ben Mazerich już zaciera ręce na nową powieść: trójka aktywistów (w tym 82-letnia zakonnica) włamała się bowiem w sierpniu do podobno jednego z najpilniej strzeżonych obiektów na świecie – Y12 National Security Complex, gdzie przechowywane są ogromne ilości wzbogaconego uranu (jest podstawowym składnikiem m. in. broni jądrowej). Bez problemu przeszli wszystkie trzy poziomy ochrony (wyłączone) i na szczęście pokojowo demonstrowali zaledwie 6 metrów od niebezpiecznego ładunku. Zostali pojmani dopiero po kilku godzinach pobytu w budynku…
„Seks na księżycu” opowiada nieco inną historię, ale z podobnym motywem pilnie strzeżonego budynku zawierającego superrzadką substancję – skałę księżycową. Thad Roberts, stażysta prestiżowego programu NASA, postanawia wykraść skałę księżycową dla kobiety, w której zakochuje się bez pamięci. Czy skałę uda się wykraść? Czy Thad będzie w stanie ją sprzedać?
Poznajemy Thada Robertsa, gdy zostaje wykluczony z mormońskiej wspólnoty, a nawet z rodziny, bo przyznaje się do uprawiania seksu pozamałżeńskiego ze swoją dziewczyną, później żoną. Próbując odpowiedzieć sobie na pytanie czego chce od życia odkrywa, że zostanie astronautą. By jednak znaleźć się na „orbicie” NASA konieczne jest odbycie stażu w ośrodku. W ten sposób zaczyna się jego przygoda, przygoda, w której Thad pozna siebie nie tylko naukowo, ale też osobowościowo – bo czy może porównywać się z absolwentami prestiżowych uniwersytetów? Nawet gdy już dostaje się na staż dewaluuje siebie i swoje osiągnięcia – ma poczucie kreowania siebie przed innymi i skrupulatnego ukrywania delikatnego wnętrza.
Smaku dodaje fakt, że jest to powieść fabularyzowana, więc oparta na faktach, wywiadach z uczestnikami wydarzeń i własnych pomysłach autora – i tę pracę oraz przemyślenia widać w konstrukcji historii – jest spójna i dobrze poprowadzona. Była to dla mnie lektura na jeden raz, ale z pewnością sięgnę po inne książki Mazericha.
Książkę zrecenzowano dla serwisu LubimyCzytać.pl



poniedziałek, 10 listopada 2014

Mona - Dan T. Sehlberg

Eric Söderqvist pracuje dla Królewskiego Instytutu Technologicznego w Sztokholmie. Zajmuje się projektem Mindsurf – urządzeniem umożliwiającym przeglądanie Internetu bezpośrednio we własnym mózgu. Pochłonięty pracą naukową, zaniedbuje swoje małżeństwo, przez co doświadcza poważnego kryzysu w relacji z żoną. Dokładnie wtedy, gdy jego związek znajduje się na skraju przepaści, w pracy dokonuje przełomu nad projektem – otrzymuje propozycje wielomilionowego sponsoringu, a Mindsurf ma wreszcie szansę odnieść sukces i przenieść się pod strzechy, przynosząc niebotyczne dochody.
W tym samym czasie, w kilku różnych krajach w ruch puszczona zostaje machina innego projektu – superniebezpiecznego (i genialnego zarazem) wirusa komputerowego, który ma na celu sparaliżowanie informatycznych systemów obsługujących finanse Izreaela.
Gdy Hanna, żona Erica, testuje jako pierwsza działający wreszcie Mindsurf, do sieci uwolniony zostaje wirus „Mona”. Niedługo później, ciężko chora trafia do szpitala.
Eric, przekonany, że jego żona zaraziła się wirusem komputerowym, wyrusza w podróż, by znaleźć antywirusa na „Monę”. To, co dzieje się później jest mieszanką zawiązujących się nowych relacji, międzynarodowych afer rządowych, genialnych informatycznych umysłów z grającą w tle muzyką klasyczną.
„Mona” to debiutancka powieść Dana T. Selhberga, który aktualnie zajmuje się pracą w swojej firmie, choć w swojej karierze występował też jako klawiszowiec i kompozytor w rockowym zespole Nova.
Nie jestem koneserem thrillerów, więc ciężko czynić mi porównania, jednak prowadzenie akcji i psychologiczna konstrukcja postaci była dla mnie interesującą rozrywką. Relacje między postaciami były nie mniej ważne niż kryminalna intryga, co nadawało tej futurystycznej historii dużo realizmu.  Wieść gminna niesie (czytaj: strona internetowa autora), że jeszcze w tym roku doczekamy się drugiej części przygód Erica.

Recenzję napisano dla serwisu LubimyCzytać.pl


poniedziałek, 3 listopada 2014

Ostatnie dziecko lasu. Jak uchronić nasze dzieci przed zespołem deficytu natury - Richard Louv

Całkiem niedawno w USA pewna matka trafiła do aresztu za pozwolenie swojej 9-letniej córce na samodzielne spędzanie czasu w parku, podczas gdy sama była w pracy. Dziewczynka trafiła pod opiekę służb socjalnych. Inna, choć całkiem podobna historia miała miejsce w Polsce – wezwano policję nad jezioro, gdzie pewien ojciec urządzał swojemu 4-letniemu synowi szkołę przetrwania, nocowanie pod szałasem i żywienie się samodzielnie złowionymi rybami. Ojca odprowadzono na komisariat, a dziecko oddano matce. Mężczyzna prawdopodobnie będzie odpowiadał za narażenie zdrowia lub życia swojego dziecka.
Te wydarzenia dobrze pokazują, jak ogromną zmianę przechodzi dzisiaj rodzicielstwo, jak innym doświadczeniem jest dzieciństwo współczesnego człowieka w porównaniu do tego, jak wyglądało ono zaledwie 10 czy 15 lat temu. Nie zapominam tutaj również o wpływie rozwoju urządzeń cyfrowych i Internetu w tym czasie. Czy świat dzisiaj jest bardziej niebezpieczny, czy to my w erze Wielkiego Brata mamy w sobie więcej lęku? Wreszcie - co z naturą? Idealnie przystrzyżone trawniki bez jednego chwasta to nieraz jedyne tereny zielone, jakie dziecko widzi na co dzień. Wreszcie, ile matek lat 70. i 80. zostałoby oskarżonych o zaniedbania, np. pozwalając dziecku samemu spędzać czas pod trzepakiem?
„Ostatnie dziecko lasu” to skrupulatnie przygotowana książka, dotycząca rewolucji, jaką przeszło dzieciństwo pod kątem stosunku dorosłych nie tylko do jego bezpieczeństwa, ale przede wszystkim – jego relacji z naturą.
Przytoczone badania w interesujący sposób poszerzają perspektywę tego, jak świetnie zorganizowane, ale sztuczne miejskie otoczenie może wpływać na rozwój dziecka:
Szwedzkie badania wykazały, że dzieci korzystające z placów zabaw często przerywały zabawę, bawiły się jakby w krótkich fragmentach. W bardziej naturalnych miejscach zabaw dzieci wymyślały całe wielodniowe scenariusze historii, do których ciągłe dodawały nowe znaczenia. (...) Obszary zielone sprzyjały bardziej twórczej zabawie. (...) Kiedy dzieci bawiły się w otoczeniu pełnym konkretnych sprzętów służących do zabawy, a nie elementów przyrody, hierarchia w grupie była ustalana poprzez fizyczne współzawodnictwo. Za to kiedy na trawiastym boisku zasadzono krzewy, natura zabawy w tych "roślinnych komnatach" (...) bardzo się zmieniła. Dzieci częściej bawiły się w udawanie i odgrywały role, a ich pozycja w grupie stała się oparta mniej na sprawności fizycznej, a bardziej na umiejętnościach językowych, kreatywności i pomysłowości. Innymi słowy, w miejscach zabaw bliżej natury to te bardziej twórcze dzieci zaczęły przewodzić grupie. (...) Kiedy miały wybór, dzieci wybierały na twórcze zabawy te bardziej dzikie miejsca.
Richard Louv opisuje też wpływ obcowania z naturą na ADHD, jak zieleń wpływa na chorych w szpitalach czy osadzonych w więzieniach. Obnaża też absurdalne prawo w USA, uniemożliwiające budowę domków na drzewach w przydomowych ogródkach. Na końcu książki znajdziemy też szereg pomysłów i lektur pomagających uniknąć "zespołu deficytu natury" u naszego dziecka – takim terminem autor określa zjawisko ograniczonego kontaktu człowieka z naturą i jego konsekwencje.
Chociaż jest to książka cytująca szereg badań, analizująca system szkolnictwa i system prawny w USA pod kątem kontaktu człowieka (nie tylko dziecka) z przyrodą, autor nie ukrywa swojej osobistej i bardzo intymnej relacji z naturą. Stawia szereg pytań bez odpowiedzi i wierzy w to, że jego działalność będzie sprzyjać zwiększonej świadomości na temat niezbędności kontaktu z przyrodą do pełnego rozwoju każdego człowieka:
Przyroda jest niedoskonale doskonała, pełna swobody i nieskończonych możliwości, z błotem i pyłem, pokrzywami i niebem, chwilami transcendentnych doświadczeń i zdartymi kolanami. Co się stanie, gdy wszystkie te elementy dzieciństwa ulegną erozji, gdy młodzi ludzie nie będą już mieli czasu ani przestrzeni na zabawę we własnym ogródku, jeżdżenie rowerem po ciemku w świetle gwiazd i Księżyca, spacery przez las w stronę rzeki, leżenie w wysokiej trawie w gorące lipcowe dni, oświetleni przez poranne słońce, jak trzmiele drżące na strunach harfy? Co wtedy będzie?
W „Ostatnim dziecku lasu” nie brakuje też historii znanych i nieznanych, dla których przyroda stanowiła ważny element rozwoju. Myślę, że pozycja ta zainteresuje każdego, komu bliska jest natura, jak również rodziców, nauczycieli czy psychologów – by pokazać im czarno na białym, jak ważny i niezastąpiony jest kontakt z naturą dla każdego człowieka, a szczególnie tego małego.
Wszystkie cytaty, jeżeli nie zaznaczono inaczej, pochodzą z książki: 
Louv, Richard (2014). Ostatnie dziecko lasu. Wydawnictwo Mamania.
Recenzję napisano dla serwisu LubimyCzytać.pl

poniedziałek, 27 października 2014

Blaski życia - Katarzyna Miller

Wyszedł kolejny tomik z felietonami Katarzyny Miller, polskiej psychoterapeutki i filozofki. Jest to moje pierwsze spotkanie z tą autorką, więc do lektury podchodziłam z dużym zainteresowaniem. „Blaski życia” to krótkie refleksje Miller o życiu, przeplatane osobistymi anegdotami. Czyta się je szybko, łatwo i przyjemnie, pochylając się czasem nad jakąś myślą, która przyszpila i drąży dziurę w głowie. Odniosłam wrażenie, że niespecjalnie odnajduję się w języku i przekonaniach autorki. Szczerze mówiąc, felietony przypominają mi bardziej blogowe notki o zacięciu filozoficznym niż małe dzieła literackie gotowe do druku. Podejrzewam jednak że ta prostota w przekazie jest też zaletą Katarzyny Miller, bo dotrze przy tym do każdego, dając mu możliwość krótkiej refleksji nad życiem, samym sobą i swoim kontaktem z innymi ludźmi. Szczególnie urzekł mnie rozdział o „Sknerstwie emocjonalnym”, gdzie Miller przeformułowuje prostą sytuację:
Chcę wam zwrócić uwagę, że patrzymy na rzecz od odwrotnej strony. Często tak robimy. Na przykład ktoś mówi do nas: „Jesteś okropna”. Co się w nas dzieje? Oprócz wyjątkowych jednostek tzw. większość przeżywa bukiet nieprzyjemnych uczuć. Są wśród nich złość na tę osobę, przykrość, niepokój, wstyd, obawa typu: Co ja znowu zrobiłam niefajnego?, chęć ucieczki lub walki, potrzeba wytłumaczenia się, ale i ochota powiedzenia: „To ty jesteś okropna!”. (…)
Jednej rzeczy tu nie ma (…). Brak refleksji. Refleksji na temat tej osoby, która tę wstrętną i bolesną ocenę wyprodukowała. Oczywiście myślimy lub mówimy (…): „A to świnia!”. Ale to nie jest refleksja na jej temat. To okrzyk bólu i odwetu. (…)
A teraz wyobraźcie sobie, że odpowiadamy napastnikowi: „Przykro mi, że źle się dziś czujesz”(…)
W swoich tekstach autorka nie obawia się mówić o własnych rozterkach, trudnościach i doświadczeniach. Pochylając się nad samą sobą, daje czytelnikowi wzór do tego, jak samemu podejmować nad sobą refleksję i rozwijać się ku lepszemu. To trochę takie lustrzane odbicie tych właśnie blasków życia, Katarzyna Miller trzymając w ręku lusterko puszcza do nas zajączki, rażąc nas czasem po oczach, próbując zwrócić uwagę na sprawy pozornie banalne, a jednak - podstawowe.
Wszystkie cytaty, jeżeli nie zaznaczono inaczej, pochodzą z książki: 
Miller, Katarzyna (2013). Blaski życia. Wydawnictwo Zwierciadło.
Recenzję napisano dla serwisu LubimyCzytać.pl


poniedziałek, 20 października 2014

Zaklinacz czasu - Mitch Albom

Organizacja czasu to temat na czasie, bo przecież czas to pieniądz, przynajmniej od czasu do czasu, nie wspominając że czasy są ciężkie. Z czasem jednak, kurczowe trzymanie się myśli o przemijaniu robi człowiekowi krzywdę.
Na historię „Zaklinacza czasu” składają się trzy mniejsze opowieści – jedna z czasów wieży Babel i dwie współczesne – o sercowych rozterkach nastolatki i rozpaczliwej walce pewnego bogacza ze śmiertelną chorobą. Choć każda z postaci wydaje się zupełnie inna, ich losy w pewnym momencie łączą się, tworząc nowy, nieco fantastyczny wątek. Autor nie boi się mieszania fantazji z rzeczywistością, odrobiny sacrum z profanum.
Albom posługuje się prostym, nieraz przypowieściowym językiem, co sprawia, że czytelnik może, zgodnie ze swoimi potrzebami i możliwościami, ograniczyć się do przeczytania dosyć trywialnej historii lub zagłębić się w jej sens i poszukiwać przesłania. Nie sposób nie odnieść się do porównania książki z „Alchemikiem” Coelho. W przestrzeni wirtualnej Coelho od jakiegoś czasu dostaje po głowie za stosowanie prostego języka i być może podobny zarzut można by wystosować do Alboma. Jednak o jakości lektury świadczy nie język powieści, ale refleksja czytelnika, która powstaje w kontakcie z historią przedstawioną na jej kartach. Albom, podobnie jak w „Pięciu osobach, które spotykamy w niebie”, operuje emocjami czytelnika, dając przestrzeń na przemyślenia o samym sobie i o tragizmie opisanych bohaterów.
Nie da się nie zauważyć, że „Zaklinacz czasu” jest powieścią mocno uduchowioną. Albom w podziękowaniach przede wszystkim dziękuje Bogu: „Nic nie robię bez Jego łaski”. Wyraźnie zarysowane też są motywy nagrody i kary, boskiej interwencji, wolnej woli.
Nigdy nie jest za późno ani za wcześnie. Jest dokładnie wtedy, kiedy trzeba. Brzmi prawie jak starotestamentowy fragment Księgi Koheleta:
Wszystko ma swój czas,
i jest wyznaczona godzina
na wszystkie sprawy pod niebem*

To książka o ludzkich próbach walki z nieuniknionym. O sprzeciwie wobec doświadczeń, jakie przynosi przemijający nieubłaganie czas. W tym świecie Bóg nie chce, by ludzie za bardzo skupiali się na czasie, paradoksalnie, odwraca jego bieg, by pokazać bohaterom tej powieści, jak każdą chwilę warto cenić, przeżywać tu i teraz.
* źródło: "Pallotinum. Biblia tysiąclecia. Pismo święte starego i nowego testamentu"
Wszystkie cytaty, jeżeli nie zaznaczono inaczej, pochodzą z książki: 
Albom, Mitch (2013). Zaklinacz czasu. Wyd. Znak literanova
Recenzję napisano dla serwisu LubimyCzytać.pl




poniedziałek, 13 października 2014

Życie wysłuchane. Jak tracimy i odnajdujemy siebie - Stephen Grosz

Istnieje wiele szkół psychoterapii. Dla przeciętnego człowieka, chcącego rozpocząć proces terapeutyczny oznacza to, że może zetknąć się ze specjalistami, którzy swoją wiedzę opierają na przeróżnych podstawach i filozofiach na temat człowieka. Terapia psychoanalityczna jest po macoszemu traktowana na studiach psychologicznych i wielu przyszłych psychoterapeutów podchodzi do niej z dużym dystansem (no wiecie, interpretowanie świata przez pryzmat seksualności nie wszystkim odpowiada). Jednak każdy proces terapeutyczny ma podobny cel, bez względu na to, czy podczas sesji leży się na kozetce tyłem do psychoanalityka, czy siedzi twarzą w twarz z psychoterapeutą. Tym celem jest polepszenie stanu wyjściowego, mityczna „zmiana”. Najczęściej drogą do zmiany jest zrozumienie siebie i rządzących nami schematów. Z punktu widzenia obserwatora, jakim się stajemy podczas lektury „Życia wysłuchanego”, przyglądanie się tym zmianom jest wyjątkowe.
„Życie wysłuchane” składa się z krótkich opowieści zaczerpniętych z życia zawodowego i osobistego Stephena Grosza. Pokazuje jak psychoanalityk sugeruje interpretacje różnych zachowań swoich pacjentów – czasami myląc się, a czasami poszerzając ich perspektywę i ułatwiając im kierowanie własnym życiem. Autor porusza różne tematy, które pojawiają się w związku z historiami jego pacjentów. Zadaje pytania, wygłasza trafne spostrzeżenia, nakłania do refleksji.
W jednym z rozdziałów Grosz zastanawia się nad znaczeniem pochwał w wychowaniu dzieci. Przywołuje badania, które mówią, że chwalenie paradoksalnie może zaszkodzić, zamiast sprzyjać budowaniu poczucia własnej wartości. Rozdział podsumowuje słowami:
Być obecnym – dla dzieci, przyjaciół, a nawet dla siebie samych – to trudne zadanie. Ale czy takiej czujności ze strony drugiej osoby – a więc poczucia, że ktoś o nas myśli – nie potrzebujemy bardziej niż pochwał?
W innej opowieści autor pochyla się nad znaczeniem paranoi i jej… chroniącym nas charakterze, jego zdaniem:
Każdy może stać się paranoikiem – to znaczy paść ofiarą nieracjonalnych urojeń, że został zdradzony albo skrzywdzony, że jest przedmiotem drwin, ofiarą wyzysku. Jest to prawdopodobniejsze, gdy czujemy się zagrożeni, wyobcowani, samotni. Nade wszystko urojenia paranoiczne są reakcją na poczucie obojętności ze strony otoczenia.
(…) urojenia paranoiczne budzą w nas niepokój, ale stanowią formę obrony. Chronią przed jeszcze bardziej katastrofalnym stanem emocjonalnym – a mianowicie poczuciem, że nikt się o nas nie troszczy, że nikogo nie obchodzi nasz los. Przekonanie, że ktoś nas zdradził, chroni przed boleśniejszą jeszcze myślą, że nikt o nas nie pamięta.
Stephen Grosz pisze też o zmianie, tak często wspominanej w kontekście psychoanalizy i psychoterapii:
Opieramy się zmianom. Zgoda na zmianę – nawet drobną zmianę, która wyraźnie leży w naszym najlepszym interesie – jest często bardziej przerażająca niż ignorowanie niebezpiecznej sytuacji.
Jesteśmy fanatycznie wierni naszemu wyobrażeniu o świecie, naszej wersji rzeczywistości. I koniecznie chcemy się dowiedzieć, jaka jest nowa wersja – do której ewentualnie mielibyśmy się przekonać – zanim zrezygnujemy ze starej. Nie chcemy żadnej drogi ewakuacyjnej, dopóki nie ustalimy z całą pewnością, dokąd nas zaprowadzi – nawet, a być może zwłaszcza, w sytuacji podbramkowej. Jest tak – śpieszę dodać – bez względu na to, czy jesteśmy pacjentem czy psychoanalitykiem.
To, co charakteryzuje pisarstwo Grosza, to autentyczność i absolutna pokora wobec doświadczeń innych i własnych możliwości. 25-letnia praktyka psychoanalityczna to dobytek godny podziwu i mam nadzieję, że autor podzieli się jeszcze swoimi historiami i refleksjami. Czerpanie z doświadczeń jego pacjentów i jego samego pozwala też poukładać wiele własnych przemyśleń i… zapełnić cytatami kolejne strony złotomyślowych zeszytów:
Jak lubią wskazywać psychoanalitycy, przeszłość żyje w teraźniejszości. Ale w teraźniejszości żyje także przyszłość. Przyszłość nie jest miejscem, do którego dążymy, lecz wyobrażeniem, które mamy w głowie tej właśnie chwili. To coś, co tworzymy, a to z kolei tworzy nas. Przeszłość jest fantazją, która kształtuje naszą teraźniejszość.
Wszystkie cytaty, jeżeli nie zaznaczono inaczej, pochodzą z książki: 
Grosz Stephen (2013). Życie wysłuchane. Jak tracimy i odnajdujemy siebie. wyd. Czarna Owca
Recenzję napisano dla serwisu LubimyCzytać.pl


poniedziałek, 6 października 2014

Ponad wszystko - Tanis Rideout

Ponieważ istnieje – takimi słowami George Mallory, światowej sławy wspinacz, odpowiedział dziennikarzowi na pytanie, dlaczego chce zdobyć szczyt Mt. Everest. Wspinaczka wysokogórska w latach 20. XX wieku była sportem ekstremalnym i nijak miała się do możliwości dzisiejszych alpinistów. Zuchwali i odważni mężczyźni wybierali się na kilkutysięczniki odziani w tweedowe kurtki i wełniane rękawice. Pionierskie wyprawy dawały nauce informacje o tym, co dzieje się z ludzkim organizmem na ogromnych wysokościach, liczne ofiary podkreślały miarę poświęcenia dla sprawy.
Tanis Rideout zachwyciła się historią Ruth i George’a Mallorych – sławnego wspinacza i jego żony, czekającej na powrót męża z kolejnych wypraw. Zaimponowało mi zaangażowanie, z jakim zgłębiła historię tej rodziny. „Ponad wszystko” to psychologiczna powieść, oparta luźno na faktach z życia Mallorych, usiłująca przedstawić emocjonalne trudy, których doświadczali zarówno George, Ruth, jak również ludzie w ich najbliższym otoczeniu. Związek na odległość, tęsknota podszyta lękiem przed śmiercią ukochanego, obawa przed niespełnionymi oczekiwaniami, ale też historia pięknej i intensywnej miłości, to tylko niektóre wątki poruszone przez autorkę. Przeżycia bohaterów obserwujemy z dwóch stron: Ruth, czekającej z dziećmi w domu i George’a wraz z jego towarzyszami podczas decydującej kolejnej próby zdobyci Mt. Everestu.
Nie znałam wcześniej postaci George’a Mallory’ego, nie interesowałam się nigdy wspinaczką, a powieść silne oddziałała na moją wyobraźnię, mocno zżyłam się z bohaterami. Dużym plusem jest to, że żadna z postaci nie jest przerysowana ani nazbyt ckliwa. Jest to książka, którą czyta się raz, ale z wielką przyjemnością i doznaniem na pograniczu lektury lekkiej i skłaniającej do pogłębionej refleksji.

Recenzja napisana dla serwisu LubimyCzytać.pl

poniedziałek, 29 września 2014

Kto tu rządzi - ja czy mój mózg? Neuronauka a istnienie wolnej woli - Michael Gazzaniga

Co sprawia, że wiemy, że jesteśmy sobą? Czy człowiek dysponuje wolną wolą, czy może jest zdany na uwarunkowania własnego mózgu? Jeden z najpopularniejszych neuropsychologów eksperymentalnych odpowiada na to i wiele innych pytań, które łączą codzienne życie z neuronauką.
Myślę, że każdy gdzieś słyszał o tym, że mózg składa się z lewej i prawej półkuli, a także teorię, że każda z nich jest jak osobny „mózg” przyjmując określone funkcje (jedna jest bardziej kreatywna, druga analityczna itd.). Wnioski te wysnuto na podstawie obserwacji mózgów osób z przeciętym spoidłem wielkim, grupą tkanek łączących prawą i lewą półkulę. A przecinano połączenie między półkulami, bo okazało się że to świetny sposób na ograniczenie ataków padaczkowych pewnego typu. Jednak skutki przerwania komunikacji między półkulami, choć niewidoczne na pierwszy rzut oka, podczas szczegółowych badań okazały się wnosić do wiedzy o mózgu bardzo dużo. Obserwacji tych dokonał nie kto inny, jak właśnie Michael Gazzaniga, światowej sławy neuropsycholog eksperymentalny, przypadkiem tylko mający również niezłe pióro. Co prawda dzisiaj teoria „prawego i lewego mózgu” w psychologii popularnej wymknęła się nieco spod kontroli, jednak z książki dowiemy się jak to jest naprawdę.
Książka przedstawia też rozwój neuronauki - jakie pomysły na funkcjonowanie mózgu mieli na początku naukowcy i jak ich poglądy ewoluowały wraz z kolejnymi danymi z badań. Oprócz nieco filozoficznego wątku determinizmu i wolnej woli, autor rozwiewa też wiele mitów na temat badań o mózgu i tego, na ile z badań możemy snuć ogólne wnioski o innych użytkownikach tego cudownego organu (m.in. podczas wydawania wyroków na salach sądowych).
Choć książka pisana jest lekkim piórem, autor podejmuje tematy z zakresu neurobiologii i badań statystycznych, które mogą utrudniać lekturę. Warto jednak się nie zniechęcać, bo dużo w tej książce jest intrygujących faktów. Szczególnie polecam przeczytać Posłowie – jak dla mnie stanowi świetny… wstęp do książki.
* - cytat z książki
Recenzję napisano dla serwisu LubimyCzytać.pl

poniedziałek, 22 września 2014

Gdzie jesteś, Bernadette? - Maria Semple

Powieści epistolarne zawsze kojarzyły mi się bardziej z literaturą z XVIII i XIX wieku, więc miłym zaskoczeniem było trafić na współczesną wersję tego gatunku.
„Gdzie jesteś, Bernadette” opowiada historię pewnej rodziny mieszkającej w Seattle – Elgina Brancha – geniusza pracującego w Microsofcie, jego żony, ekscentrycznej Bernadette, która przed laty wycofała się z obiecującej kariery architekta oraz ich córki Bee – 14-letniej zdolnej uczennicy. Bee jest jednocześnie narratorem, prowadzącym czytelnika przez meandry zagadkowego zniknięcia jej mamy.
Cała intryga rozpoczyna się od propozycji wspólnego wyjazdu na Antarktydę jako obiecanego prezentu za doskonałe oceny Bee. Przerażona perspektywą przebywania wśród ludzi Bernadette zaczyna planować wyprawę. Z czasem dowiadujemy się, jak trudne są dla niej kontakty społeczne, jak bardzo „zdziczała” rezygnując ze swojej kariery. Do wszelkich zadań organizacyjnych zatrudnia wirtualną asystentkę z Indii, powierzając jej coraz bardziej poufne informacje. Zatroskany stanem żony Elgin postanawia wysłać Bernadette na leczenie psychiatryczne…
Ekscentryzm Bernadette i tragikomiczne wydarzenia z życia bohaterów sprawiają, że powieść czyta się szybko i z uśmiechem na twarzy. Maria Semple całkiem nieźle też pokazuje trudności psychologiczne postaci – lęk przed ludźmi Bernadette, funkcjonowanie nastoletniej Bee po zniknięciu matki, osamotnienie i niezbyt roztropne wybory geniusza informatycznego – Elgina, a wreszcie – emocjonalność i wścibskość uciążliwej sąsiadki z domu obok – Audrey Griffin (to była moja ulubiona postać).
Seria Gorzka czekolada miło mnie zaskoczyła po raz kolejny – to już trzecia książka z tej serii, którą mam w ręku (wcześniej czytałam: "Kolację" i "Im szybciej idę, tym jestem mniejsza"). Choć każda z książek jest inna, łączy je błyskotliwy styl autorów i możliwość doświadczenia w lekkiej formie całkiem poważnych i większych kalibrem przemyśleń o życiu i własnych wyborach.

Recenzja napisana dla serwisu LubimyCzytać.pl



niedziela, 21 września 2014

Nie zapomnij mnie. O tym, jak moja mama straciła pamięć, a ja na nowo odkryłem rodziców - David Sieveking


Dziś Światowy dzień osób chorych na Alzheimera. Z tej okazji zamieszczam recenzję pewnej niesamowitej książki.

David Sieveking w swojej autobiograficznej historii przedstawia trudny fragment swojego życia – odchodzenie jego matki w ramiona choroby Alzheimera. Gorzka to była lektura, osobiście trudno mi było odnaleźć metaforyczną prostotę bycia do jakiej sprowadziło się funkcjonowanie matki autora.
„Nie zapomnij mnie” to studium inteligenckiej rodziny, która była interesująca pod różnymi względami. Rodzice żyli w otwartym małżeństwie, dzieci mówiły rodzicom po imieniu, Sieveking wspomina swoją matkę, dzieciństwo, opowiada o relacjach rodziców i ich powolnym odsuwaniu się od siebie przez lata małżeństwa po zamianę ról pod koniec życia Gretel. A przede wszystkim – jak choroba zmieniła ich wszystkich.
Uderzyła mnie, przyznaję, niedojrzałość autora, jego jednoczesna tego świadomość i ogromna czułość wobec matki, która dała mu idealne warunki do rozwoju, wspierając jego wysiłki na drodze do zostania reżyserem. Ponieważ wspomnienia pisane są z perspektywy syna i filmowca zarazem („Nie zapomnij mnie” jest też filmem), wiele dowiadujemy się o Davidzie, ale też jego refleksjach na temat kręcenia postępu choroby własnej mamy, osuwającej się szybko w otępienie. Podziwiam odwagę z jaką autor pisze o swojej rodzinie, własnych przeżyciach podczas kolejnych etapów choroby:
Kiedy jednak przyjechałem do domu, radość prysła. Nasze Boże Narodzenie definitywnie nie było już tym, czym było kiedyś. Świat dzieciństwa odszedł bezpowrotnie w przeszłość! Tego roku na specjalnym stole nie leżały żadne prezenty, za to niespodzianką był kurz i brud w salonie. Nikt nie postawił choinki ani nie zapalił świeczek (…).
Nie ma w tej relacji ekshibicjonizmu zarzucanego często tak osobistym historiom. Autor dzieli się swoją intymnością i bólem, a także zachwytem nad powolnym odkrywaniem esencji jestestwa Gretel w taki sposób, że czytelnik sam staje się częścią tego świata. Dlatego ta lektura wzbogaca, jak gdyby człowiek sam miał możliwość choć częściowo doświadczyć tego, co przeżywają rodziny chorych na demencję.
Wszystkie cytaty, jeżeli nie zaznaczono inaczej, pochodzą z książki: 
Sieveking David (2013). Nie zapomnij mnie. Wyd. Wieża Babel
Recenzję napisano dla serwisu LubimyCzytać.pl

poniedziałek, 15 września 2014

Itch. Reakcja łańcuchowa - Simon Mayo (tom 2)


Itch powrócił! Po wydarzeniach z pierwszego tomu życie Itchingama Lofte zmieniło się nie do poznania – po pobycie w szpitalu w wyniku choroby popromiennej i po przeszczepie szpiku kostnego w domu Itcha zamieszkała jednostka MI5, mająca na celu chronić jego rodzinę przed potencjalnymi atakami terrorystycznymi. Itch jest bowiem jedyną osobą, która wie, gdzie znajdują się unikatowe egzemplarze pierwiastka o liczbie atomowej 126 – niezwykle promieniotwórczego i niebezpiecznego dla ludzkości.

Zarówno Itch, jak i jego siostra Chloe i kuzynka Jack znajdują się pod ścisłą ochroną, a agenci nie odstępują ich na krok – nawet w szkole. Ma to swoje zalety, bo nawet szkolni prześladowcy muszą się pilnować i trzymać ręce przy sobie. Choć na każdym kroku Lofte’om grozi niebezpieczeństwo, starają się żyć normalnie – Itch dołącza nawet do koła przyrodniczego, gdzie poznaje interesującą dziewczynę, córkę kolekcjonera pierwiastków. Czy Itch będzie miał szansę na pierwszą miłość? Czy w obliczu niecnych planów nemezis Itcha – Nathaniela Flowerdew – skały z pierwiastkiem 126 pozostaną bezpieczne?

Simon Mayo utrzymał poziom po swojej debiutanckiej powieści dla młodzieży i w drugim tomie odkrywa przed czytelnikiem jeszcze więcej chemicznych reakcji i zwrotów fabuły. Jeżeli Cake wzbudził waszą sympatię, w tym tomie spotkacie jego… córkę. Dowiecie się interesujących rzeczy na temat Nicholasa Lofte’a, ojca Itcha. A jeżeli kochacie chemię – poznacie nowe, nieraz zaskakujące zastosowania kolejnych pierwiastków z tablicy Mendelejewa.





Recenzję napisano dla serwisu LubimyCzytać.pl


poniedziałek, 8 września 2014

Itch. Pasjonujące przygody poszukiwacza pierwiastków - Simon Mayo (tom 1)


Zdaje mi się, że gdyby przeprowadzić ogólnopolską ankietę wśród uczniów, mającą na celu stworzenie rankingu ulubionych przedmiotów w szkole, chemia nie zajęłaby wysokiej pozycji. Nie inaczej byłoby w Anglii, rodzinnym kraju Itcha, tytułowego bohatera książki Simon Mayo.

Jednak Itch, wyrośnięty czternastolatek, chemię uwielbia. Świetnym tego dowodem jest jego hobby – chłopak chce skompletować wszystkie pierwiastki z tablicy Mendelejewa.

Poznajemy Itcha w momencie, gdy jeden z jego eksperymentów (po raz kolejny) wymyka się spod kontroli w spektakularny sposób. Jednak utrata brwi w wyniku wybuchu, zakaz matki na przetrzymywanie kolekcji w domu, niedługo stają się przyjaznymi wspomnieniami w obliczu tego, co następuje. Po niefortunnym przytruciu połowy klasy arsenem, Itch nabywa do swojej kolekcji pewną niezwykłą skałę. I wtedy się zaczyna… Okazuje się że kamyk jest radioaktywny i że prawdopodobnie… jest nieznanym dotąd pierwiastkiem, mogącym zmienić przyszłość energetyczną całego kraju i jednocześnie być przenośną bronią atomową. Od tej pory dorwać go pragną wszyscy – jeden z nauczycieli o niejasnej przeszłości, nigeryjska mafia, rząd… Stawka jest wysoka, a Itch do pomocy ma jedynie kilku przyjaznych mu ludzi. Promieniowanie nie jest też bez znaczenia dla jego organizmu. Czy to może się udać?

Simon Mayo napisał naprawdę świetną debiutancką powieść, która w zadziwiający sposób integruje w sobie przygodową książkę dla młodzieży czy informacje z zakresu chemii i geografii.

Nastolatki z grupy wiekowej 10-15 lat będą mieć dużą frajdę towarzysząc Itchowi, Jack i Chloe w tej niesamowitej przygodzie. Nie napisałam nic o kuzynce i siostrze głównego bohatera, wspomnę jedynie, że odgrywają bardzo ważną rolę w jego życiu. Postacie są interesująco skonstruowane, więc każdy powinien znaleźć coś dla siebie.

Recenzję napisano dla serwisu LubimyCzytać.pl


 

Sample text

Sample Text

Recent Comments Widget

Sample Text