Social Icons

piątek, 18 grudnia 2015

Kuchnia Słowian czyli o poszukiwaniu dawnych smaków - Hanna i Paweł Lis

Kuchnia słowiańska owiana jest tajemnicą, bo źródeł pisanych na jej temat jest bardzo mało. Niezwykle cenne są więc prace archeologów, którzy podczas wykopalisk znajdują m. in. gliniane garnki i poddają je badaniom, by sprawdzić, co w nich przechowywano i gotowano. Jednak samo odnalezienie szczątek nijak się ma do poznania dawnych smaków. By sprawdzić, co mogli jeść nasi przodkowie i jak te potrawy przyrządzali, Hanna i Paweł Lisowie zastosowali archeologię doświadczalną – zakasując rękawy i wcielając się w dawnych Słowian. Kuchnia Słowian jest efektem tego wyzwania i umożliwia poznanie kuchni prawdziwie polskiej i stanowi skarbnicę przepisów opartych na lokalnych i zdrowych produktach.

Kiedy zaczęłam czytać tę książkę, pojawiła się u mnie obawa, że przepisy będą tak eksperymentalne, że bez glinianych garnków i paleniska nic nie przygotuję. Receptury okazały się jednak zrównoważone – jest na przykład przepis na kaczkę pieczoną w glinie czy pokrzywowe chrupki, jak również szereg łatwych do odtworzenia przepisów na polewki (zupy) i bryje (cóż, nazwa może niezbyt apetyczna). Polewka grzybowa z pęczakiem, którą przyrządziłam podczas lektury tej książki smakowała znakomicie. Kwas chlebowy czeka na realizację (mniam!). Przywrócone ostatnio do kuchennych łask Polaków soczewica i kasza jaglana również pojawiają się w postaci przeróżnych dań.

Obok kulinarnych ciekawostek autorzy kreślą też kontekst historyczny. Czy istnienie Polan jest mitem? Czym można zastąpić pieprz w kuchni słowiańskiej? Czy Słowianie pijali kobyle mleko? Jak farbowali tkaniny? To starannie przygotowana książka – oprócz indeksu, na końcu znajdziemy wykaz roślin i zwierząt, które mogły być wykorzystywane przez wczesnośredniowiecznych Słowian i literaturę (z krótkim komentarzem!) umożliwiającą pogłębienie tematu.

Zawsze miałam dużą tęsknotę za lepszym poznaniem kuchni opartej na lokalnej roślinności – do dziś zastanawia mnie dlaczego aktualny program nauczania nie przewiduje tego tematu w szerszym zakresie – jeżeli się nie mylę, gdzieś na początku szkoły podstawowej jest wzmianka o kształtach liści różnych drzew. Dzika kuchnia Łukasza Łuczaja bardzo dobrze na tę potrzebę odpowiedziała, Kuchnia Słowian uzupełnia taką bliskość z naturą przez dodanie kontekstu historycznego i szeregu łatwych do odtworzenia przepisów.

Lisowie działając w Grodzisku Żmijowiska wyposażyli kuchnię we własnoręcznie ulepione gliniane garnki, przygotowali palenisko i zbierali okoliczne dary łąk i lasów by później gotować jak dawni Słowianie. Metodą prób i błędów odkrywali co było praktyczne, a co zupełnie się nie sprawdzało. Autorzy nie eksperymentowali jednak w odosobnieniu, obydwoje regularnie jeżdżą na festyny historyczne, podczas których widzowie mogą skosztować ich potraw. Podczas kontaktu z widzami autorzy sprawdzali jak przeciętny Polak rozpoznaje zboża (wcale!), poprawiliśmy się jednak jeżeli chodzi o identyfikowanie kasz (znamy ich coraz więcej). Wciąż jednak lepiej znamy loga popularnych marek niż lokalnie rosnące rośliny. Czy to ma szansę się zmienić? Wierzę, że tego typu książki będą przyczyniać się do nieformalnej edukacji naszych rodaków w zakresie tradycyjnej kuchni opartej na lokalnie dostępnych produktach.

poniedziałek, 29 czerwca 2015

Błysk. Opowieść o wychowaniu, geniuszu i autyzmie - Kristine Barnett

Kristine Barnett to pełna pasji, wrażliwości i kreatywności kobieta, bardzo ciężko doświadczona przez życie. „Błysk” przekazuje kilka bardzo ważnych myśli – nie tylko o wyzwaniach, z jakimi wiąże się diagnoza autyzmu u dziecka, ale przede wszystkim o rodzinnych relacjach w obliczu licznych tragedii, patrzeniu na człowieka pod kątem jego zasobów i realizowania się w tym, co kocha się najbardziej. Jest to też historia, na podstawie której można wysnuć niebezpieczne wnioski, o czym napiszę za chwilę.

Kristine i Michael Barnettowie zorientowali się, że coś jest nie tak z rozwojem ich pierwszego dziecka, gdy Jacob miał niespełna półtora roku. Początkowo tłumaczyli jego specyficzne zachowania fazą rozwojową, ząbkowaniem czy zmęczeniem. Przyszedł jednak moment, w którym został poddany diagnozie i włączony w program wsparcia dla dzieci z opóźnionym rozwojem. Ze względu na słabe postępy, przez następne lata terapia zdominowała życie chłopca, przez dom Barnettów przewijały się tabuny specjalistów, usiłujących dotrzeć do chłopca, by nauczyć go podstawowych czynności. Jake jednak niemal zupełnie ich ignorował, nie dając się włączać w proponowane zadania. Szczególnym momentem było posłanie Jake’a do przedszkola i trudna decyzja o tym, żeby zacząć nauczać go w domu, bo terapia pomagała mu w minimalnym stopniu.

Choć nie w pełni rozumiałam pasje i zainteresowania Jake’a, nie widziałam sensu, aby go do nich zniechęcać tylko dlatego, że nikt ich nie rozumiał, albo dlatego, że nie pokrywały się z wzorcowym rozwojem normalnego dziecka. Mogliśmy mu pomóc tylko poprzez nieskupianie się na tym, czego n i e  p o t r a f i ł.

Często zarówno nauczyciele, jak i rodzice dzieci z pewnymi deficytami, patrzą na nie tylko przez ich pryzmat. Zapominają, że istnieją całe obszary umiejętności, w których dziecko radzi sobie dobrze, że są rzeczy, które lubi i robi z zapałem. Nie musi to być zaburzenie o kalibrze autyzmu, wystarczą zwykłe trudności w czytaniu i pisaniu albo problemy z matematyką. A przecież właśnie to obszary zainteresowań i pasji budują kompetencje, dają siłę na radzenie sobie z wyzwaniami, jakie stawia edukacja czy oczekiwania społeczne. Bez „ładowania akumulatorów” rzeczami nas interesującymi, podejmowanie wyzwań w obszarach problemowych może być bardzo trudne.

To, że Jake okazał się geniuszem, ma znaczenie marginalne, choć na tym wątku opiera się większość opisów książki i jest to istotny kawałek historii Jake’a. Jednak większość ludzi nie jest genialnych, a by móc budować zdrowe poczucie własnej wartości, takie dziecko potrzebuje dokładnie tego samego, co dostał Jake – osób, które zobaczą nie tylko niedoskonałości, ale przede wszystkim dadzą przestrzeń na rozwój pasji, okazując zainteresowanie jego światem. Barnett widziała to, zakładając Jacob’s Place i prowadząc zajęcia dla dzieci ze spektrum autyzmu – szukając ich „konika” i dając im przestrzeń na realizowanie się właśnie w tym obszarze. Nietrudno zgadnąć, że zajęcia cieszyły się bardzo dużą popularnością. Autorka ten proces opisała nawet w formie krótkiej wizualizacji:

Wyobraź sobie, że żyjesz w pięknym lesie, w domku na drzewie, który jest jedynym miejscem dającym ci poczucie spokoju i bezpieczeństwa. Tymczasem pojawiają się ludzie, którzy krzyczą: „Hej, zejdź z tego drzewa! Mieszkanie na drzewie to szalony pomysł! Musisz zejść na ziemię!”. Pewnego dnia do lasu przychodzi ktoś, kto na ciebie nie krzyczy i nie żąda, żebyś się zmienił, lecz wspina się do twojego domku i pokazuje ci, że kocha go tak bardzo jak ty. Czy relacja z tą osobą nie byłaby zupełnie inna? Gdyby powiedziała ci żebyś zszedł na chwilkę z drzewa, bo ma ci coś ciekawego do pokazania, czy nie byłbyś bardziej skłonny jej posłuchać?

Barnettowie przeszli wiele. Ich drugi syn okazał się chory na rzadką chorobę, Kristine w wieku 30 lat miała wylew, mieli duże problemy finansowe związane z kryzysem w Stanach Zjednoczonych, a to zaledwie kilka z opisanych trudności, jakie napotkali.

Duże wrażenie zrobiła na mnie postawa życiowa autorki, choć czasem miałam odczucie, że zatraca się w dawaniu siebie innym do tego stopnia, że zaniedbuje swoje własne potrzeby.

Co niebezpiecznego jest więc w tej książce? Złudzenie, jakie może wywołać w czytających – mianowicie, że z autyzmem zazwyczaj wiążą się specjalne uzdolnienia, że osoby z autyzmem często okazują się być geniuszami. Takie historie przecież najczęściej pojawiają się w filmach, czytamy o autystycznych sawantach – wydaje się więc, że to jest normą dla tej populacji. Tymczasem norma jak to norma – choć jest powszechna, nie jest atrakcyjna medialnie – geniusze wśród osób z autyzmem pojawiają się nieco częściej niż w populacji osób bez autyzmu, jednak jest to bardzo rzadkie (szacuje się, że około 10%). Natomiast to, co uniwersalne dla geniuszy i przeciętniaków, to skuteczność podejścia opartego na zasobach - pomoże każdemu dziecku. Jacob Barnett rozpoczął studia na uniwersytecie mając 8 lat. Jako 15-latek uczęszcza na studia doktoranckich. Największą jego pasją jest fizyka. To w tej dziedzinie zajmuje się opracowaniem nowatorskiej teorii, która ma szansę na nagrodę Nobla. Poczynania jego i jego mamy można śledzić na stronie www.jacobbarnett.com.

Wszystkie cytaty, jeżeli nie zaznaczono inaczej, pochodzą z książki: 
Barnett Kristine (2014). Błysk. Opowieść o wychowaniu, geniuszu i autyzmie. Wydawnictwo Bukowy Las
Recenzję napisano dla serwisu LubimyCzytać.pl
 

poniedziałek, 23 lutego 2015

Fragmenty. Wiersze, zapiski intymne, listy - Marilyn Monroe

Skrzywdzona, smutna, nieokreślona, niepewna. Na pewno nie Marilyn Monroe. A jednak. Wielu zadaje sobie pytanie, w jaki sposób ta blondowłosa piękność miała w sobie tyle wdzięku i niewinności, będąc przecież symbolem seksu. Za pośrednictwem tej książki zobaczymy inną Marilyn. Tę, o której dopiero od niedawna mówi się głośno. Kobietę, która jako dziecko doświadczyła odrzucenia, upokorzenia i braku miłości. Kobietę, która tym bardziej bała się upadku, im wyżej pięła się po szczeblach kariery. Nie dowierzała komplementom, zawsze oczekiwała, że nie podoła, pomyli się, a podziw się skończy.
„Obawa przed nowym tekstem, może nie będę zdolna się go nauczyć, może będę się mylić, ludzie pomyślą, że jestem niedobra, albo mnie wyśmieją, albo zlekceważą, albo uznają, że nie umiem grać. (…) ale próbuję podbudować się faktem że pewne rzeczy robiłam prawidłowo a nawet dobrze i że miałam doskonałe momenty ale ciężko nieść to co złe czuje że brak mi pewności siebie załamana szalona”*
Nadwrażliwość próbowała zrozumieć przez psychoanalizę. Do końca życia usiłowała się wyzwolić z poczucia winy – za własne myśli, seksualność, uczucia…
Za pośrednictwem albumu „Marilyn Monroe. Fragmenty. Wiersze, zapiski intymne, listy” pogrzebiemy trochę w prywatnych zbiorach legendy. Obejrzymy pomięte kartki, z przekreśleniami i próbami poetyckimi. Zobaczymy Marilyn z książką, z dziesiątkami książek które pochłaniała, poznamy też częściowo jej bibliotekę. Czy dziś na swoim Twitterze polecałaby kolejne lektury? Czy wreszcie wierzyłaby w swój potencjał?
Książkę polecam miłośnikom Marilyn i tym, którzy chcą odczarować nieco jej wizerunek. Nie jest to jednak biografia, zaledwie zbiór notatek i fotografii. Jest to jednak przeżycie intymne, bo te zapiski prawdopodobnie nigdy nie miały ujrzeć światła dziennego.
„(…) Zawsze na wiosnę zieleń jest zbyt ostra – choć subtelność kształtów jest łagodna i niepewna – toczy na wietrze zawziętą walkę w nieustannym drżeniu. Te liście się uspokoją, rozłożą na słońcu i będą stawiać opór każdej kropli, nawet smagane deszczem i rozrywane. Myślę, że jestem bardzo samotna – nie potrafię się skoncentrować. Widzę się teraz w lustrze, mam zmarszczone brwi – jeśli się przybliżę, zobaczę to, czego nie chcę widzieć – napięcie, smutek, rozczarowanie, moje zmętniałe oczy, policzki zaczerwienione od naczynek, które wyglądają jak rzeki na mapie – włosy opadające jak węże. Usta –są najsmutniejsze zaraz po moich martwych oczach. Między wargami biegnie ciemna linia jak kontur wielu [tekst nieczytelny] fal podczas gwałtownej burzy – ona mówi: nie całuj mnie, nie nabieraj mnie, jestem tancerką, która nie umie tańczyć.”**
----
* - Monroe, M. (2011). Marilyn Monroe. Fragmenty. Wiersze, zapiski intymne, listy. Wydawnictwo Literackie, s. 63.
** - Monroe, M. (2011). Marilyn Monroe. Fragmenty. Wiersze, zapiski intymne, listy. Wydawnictwo Literackie s. 153

Recenzję napisano dla serwisu LubimyCzytać.pl

poniedziałek, 9 lutego 2015

Nie zapomnij mnie. O tym, jak moja matka straciła pamięć, a ja na nowo odkryłem swoich rodziców - David Sieveking


David Sieveking w swojej autobiograficznej historii przedstawia trudny fragment swojego życia – odchodzenie jego matki w ramiona choroby Alzheimera. Gorzka to była lektura, osobiście trudno mi było odnaleźć metaforyczną prostotę bycia do jakiej sprowadziło się funkcjonowanie matki autora.

„Nie zapomnij mnie” to studium inteligenckiej rodziny, która była interesująca pod różnymi względami. Rodzice żyli w otwartym małżeństwie, dzieci mówiły rodzicom po imieniu, Sieveking wspomina swoją matkę, dzieciństwo, opowiada o relacjach rodziców i ich powolnym odsuwaniu się od siebie przez lata małżeństwa po zamianę ról pod koniec życia Gretel. A przede wszystkim – jak choroba zmieniła ich wszystkich.

Uderzyła mnie, przyznaję, niedojrzałość autora, jego jednoczesna tego świadomość i ogromna czułość wobec matki, która dała mu idealne warunki do rozwoju, wspierając jego wysiłki na drodze do zostania reżyserem. Ponieważ wspomnienia pisane są z perspektywy syna i filmowca zarazem („Nie zapomnij mnie” jest też filmem), wiele dowiadujemy się o Davidzie, ale też jego refleksjach na temat kręcenia postępu choroby własnej mamy, osuwającej się szybko w otępienie. Podziwiam odwagę z jaką autor pisze o swojej rodzinie, własnych przeżyciach podczas kolejnych etapów choroby:

Kiedy jednak przyjechałem do domu, radość prysła. Nasze Boże Narodzenie definitywnie nie było już tym, czym było kiedyś. Świat dzieciństwa odszedł bezpowrotnie w przeszłość! Tego roku na specjalnym stole nie leżały żadne prezenty, za to niespodzianką był kurz i brud w salonie. Nikt nie postawił choinki ani nie zapalił świeczek (…).

Nie ma w tej relacji ekshibicjonizmu zarzucanego często tak osobistym historiom. Autor dzieli się swoją intymnością i bólem, a także zachwytem nad powolnym odkrywaniem esencji jestestwa Gretel w taki sposób, że czytelnik sam staje się częścią tego świata. Dlatego ta lektura wzbogaca, jak gdyby człowiek sam miał możliwość choć częściowo doświadczyć tego, co przeżywają rodziny chorych na demencję.

poniedziałek, 2 lutego 2015

Błękitny chłopiec - Rakesh Satyal

Choć Kiran jest chłopcem, preferuje dziewczęce zabawki, zabawy, książki, uwielbia taniec i kolor różowy. Trafiając do szkoły uświadamia sobie, że nie jest taki jak powinien być. Tak zaczyna się jego droga do odpowiedzi na pytanie: „Kim właściwie jestem?”.
Gdybym do życia Kirana mogła przypisać jakiś soundtrack, wybrałabym „Creep” Radiohead. Choć chłopiec w przeciwieństwie do bohatera piosenki całkiem nieźle czuje się ze swoim wyglądem, podobnie jak on czuje się nieakceptowanym odmieńcem. Sam Kiran wybrałby jednak Whitney Houston i „How will I know?”:
„To jedna z nielicznych piosenek, które mam na kasecie, a jej melodia zaczęła odzwierciedlać moje wyjątkowe położenie: żyję w świecie wielu emocji, czasami tajemniczych i radosnych, ale też niepewnych i przerażających, a muzyka Whitney uchwyca je wszystkie w jednej lśniącej bryłce piosenki. Ten kawałek przywołuje żywe kolory i żywe uczucia zaprawione odrobinką mroku płynącego z niewiedzy, jak to się skończy. Przede wszystkim wyraża tęsknotę za ukochaną osobą, która zrozumie mętlik w mojej głowie.”*
Sugerując się opisem na okładce („Historia chłopca, który myślał że jest bogiem”) sądziłam że będę mieć do czynienia z nieco paranormalnym opisem objawienia serwowanego w wieczornych wiadomościach (na kształt pokazywanych od czasu do czasu medytujących chłopców podawanych za reinkarnację któregoś z indyjskich bogów). Po lekturze zupełnie nie zgadzam się z tym hasłem – Kiran pomyślał, że może być bogiem i był to zaledwie element jego poszukiwań własnego „ja”. Ta książka traktuje o trudnej sztuce dojrzewania, gdy dokonuje się odkrycia, że żadną miarą nie pasuje się do oczekiwań otoczenia. To książka o budzącej się seksualności dwunastolatka, z całą jej intensywnością i trudnością okiełznania, o próbie integracji dwóch kultur – amerykańskiej i indyjskiej.
Podobnie jak w „Utalentowanej” Nikity Lalwani, mamy okazję obserwować życie pierwszego pokolenia indyjskich imigrantów urodzonych w USA. Kiran, w poszukiwaniach swojej tożsamości, tak opisuje pewne taneczne wydarzenie:
„Gdy staliśmy za kulisami wynajętej na tę okazję licealnej sceny, zastanawiałem się, co by zrobili uczniowie tej szkoły, gdyby tu przyszli w niedzielne popołudnie i nas wszystkich ujrzeli. Tam, gdzie mogłyby stać cheerleaderki potrząsające pomponami, tam, gdzie członkowie chóru mogliby dawać koncert, tam, gdzie koszykarze mogliby przybijać piątki przed wejściem na scenę z okazji porywającej sportowej gali na ich część, my, indyjskie dzieci, stałyśmy w kurtach padźamach i sari, trzymając drewniane patyczki i wycierając pot z umalowanych brązowych twarzy. Każdy z chłopców miał na głowie wstęgę koloru fuksji, tworzącą z boku węzeł w stylu Cyganki wróżącej z ręki. Było to bardzo dalekie od środkowozachodniego kultu „macho” wyznawanego przez mieszkańców Cincinnati. Gdzieś głęboko w sercu pragnąłem, żeby ujrzeli styl życia, który niósł z sobą nieznaną im egzotykę.
Jestem ciekaw, jak by zareagowali [koledzy i koleżanki ze szkoły – przyp. mój], widząc mnie w zupełnie innym żywiole, pośród ludzi z innym dziedzictwem, z moim dziedzictwem, radosnego, a nie ośmieszonego. Zastanawiam się, kim bym dla nich był, ubrany w lśniącą białą kurtę i jaskrawoczerwoną szarfę. Może przeobrażony w olśniewającego miłośnika fogany mógłbym zyskać szacunek wśród bardzo amerykańskich, bardzo nieindyjskich kolegów z klasy.”**
Książka jest też przepełniona nawiązaniami do amerykańskiej popkultury - i tutaj mała dygresja – tłumaczka z nieznanych mi powodów decyduje się przekładać niektóre tytuły piosenek np. „Wiosłuj w swojej łódce” zamiast znanego przecież „Row row your boat”, niektóre nazwiska (których znaczenie było istotne dla tekstu, ale przecież można by spokojnie wyjaśnić przypisem), zaś tytuły filmów animowanych i seriali znanych i przetłumaczonych na polski – pozostawia bez zmian (patrz: Strawberry Shortcake, którą przecież znamy jako Truskawkowe Ciastko). Pomimo tej niekonsekwencji, ogromnym plusem są wyjaśnienia dotyczące niektórych słów, charakterystycznych dla kultury indyjskiej (głównie elementów ubioru), o której z tej książki dowiemy się całkiem sporo.
Podsumowując, jest to dla mnie dobra pozycja przemycająca sekrety dojrzewania, problemów rasowych i własnej tożsamości seksualnej. Czytelnicy, którzy sięgną po tę książkę z pewnością będą bogatsi o nową perspektywę – perspektywę dojrzewania i szukania swojego miejsca w świecie przez „Tego Innego”.
* - Satyal, R. (2011). „Błękitny chłopiec”. Wyd. Znak, s. 194.
** - Ibidem, s. 197-198.
Recenzję napisano dla serwisu LubimyCzytać.pl

poniedziałek, 26 stycznia 2015

Poszukiwany Colin Firth - Mia March

Uwielbiam intertekstualność w książkach - kiedy w fabule pojawiają się znane mi już wątki czy nawiązania do innych tekstów, filmów, wydarzeń, bohaterowie natychmiast stają się nieco bliżsi a książka szybciej wciąga.
Mia March umieściła nowe bohaterki w świecie znanych nam już postaci z Klubu filmowego Meryl Streep. Tej książce przewodzi inny świetny aktor – Colin Firth. Filmy z jego udziałem stanowią pretekst do życiowych rozważań głównych bohaterek: Gemmy, Veroniki i Bei.
Gemma jest ambitną dziennikarką i szczęśliwą żoną. Gdy traci pracę i dowiaduje się, że jest w ciąży, musi przetransformować myślenie o swojej dalszej karierze. Bea, w rok po śmierci matki, dowiaduje się, że nie była jej biologicznym dzieckiem. Postanawia więc odnaleźć i poznać kobietę, która wydała ją na świat. Veronica pomimo upływu lat wciąż mierzy się ze swoją trudną przeszłością, jednocześnie lecząc dusze mieszkańców Maine wybornymi ciastami: melasowym „Ukojeniem duszy”, limonkowym „Uwierz w siebie”, czy tartą z jagodami „Poczuj się lepiej”. Losy każdej z kobiet przeplotą się ze sobą, czasami będą to sytuacje komiczne, czasem dramatyczne. Szczęśliwie brak w tej książce łzawych przerysowań i melodramatycznych zwrotów fabuły. Czasami nawet, ustami babki jednej z bohaterek usłyszymy życiowe porady:
Ludzie w ciągu twojego życia będą przychodzić i odchodzić od ciebie z różnych, ważnych lub najbardziej prozaicznych przyczyn (…), więc to ty musisz być najlepszą przyjaciółką samej siebie, wiedzieć, kim jesteś i nigdy nie pozwolić sobie wmówić, że jesteś kimś, kim dobrze wiesz, że nie jesteś.
Bardzo podobało mi się włączenie w książkę wątku pysznych, wspierających duszę ciast. Jedzenie w książkach to jeden w moich ulubionych wątków. Dodatkowo nawiązania do filmów z Colinem Firthem, stanowiących pretekst dla bohaterek do przepracowania własnych życiowych dylematów, sprawiały, że książka nie tylko była szybką lekturą na „leniwą niedzielę”, ale też interesującym zbiorem pomysłów na dalsze poszukiwania kulinarne i filmowe.
Wszystkie cytaty, jeżeli nie zaznaczono inaczej, pochodzą z książki: 
March Mia (2014). Poszukiwany Colin Firth. Wydawnictwo Świat Książki.
Recenzję napisano dla serwisu LubimyCzytać.pl

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Im szybciej idę, tym jestem mniejsza - Kjersti Annesdatter Skomsvold

Nie wiedzieć czemu, podczas czytania „Im szybciej idę, tym jestem mniejsza” ciągle miałam skojarzenia filmowe. Przede wszystkim jest to książka nieco surrealistyczna, szczęśliwie nie w stylu „Mullholand Drive” czy „Jak we śnie” (oglądanie tych filmów na krótko przed snem dało mi niezapomniane wrażenia). Główna bohaterka, Mathea Martinsen od razu skojarzyła mi się z „Amelią”.
Narratorka powieści to starsza kobieta, która boryka się z własną samotnością i perspektywą zbliżającej się śmierci. Chociaż całe dotychczasowe życie spędziła w domu, unikając kontaktów z innymi ludźmi (nie licząc męża), postanawia coś po sobie zostawić, być zauważoną. Choć bohaterka nie używa słowa „samotność” – jest ona w jej życiu wszechobecna.
Stoję właśnie i słucham sygnału w telefonie – przypomina mi psalm, którego uczyłam się w szkole podstawowej – kiedy rozlega się dzwonek do drzwi. Z początku uderza mnie myśl, że to Epsilon, ale wiem, że to nie on. Stoję zupełnie cicho, dzwoni jeszcze raz. Odkładam słuchawkę i pochylam się do wizjera. To nie Epsilon (…).
Jej próby nawiązania kontaktu ze światem zewnętrznym utrudnia nieśmiałość (powiedziałabym nawet – fobia społeczna), jednak Mathea podejmuje je z wdziękiem i zaskakującą pomysłowością i humorem.
Epsilon, mąż Mathei, to pracownik centralnego urzędu statystycznego, zafascynowany swoim zawodem. Jest też jedną z niewielu osób, z którymi bohaterka nawiązała w swoim dorosłym życiu bliską relację. Być może, w oczach bohaterki, jest jedyną osobą, która ją dostrzega. Niestety śmierć męża pozbawia ją tej ważnej więzi.
To nie jest książka, w której od razu wiadomo o co chodzi. Zaintrygował mnie też sposób, w jaki na kartach książki przedstawione zostało życie głównej bohaterki i jej męża – kolejne kamienie milowe ich związku, chwile trudne i te przyjemne. Związane z bliskością i z izolacją.
Mathea urzeka mnie dziewczęcością, czarnym humorem i wolą życia – by nie pozostać zapomnianą, ale zapaść w pamięci innych. By chociaż trochę mniej czuć się samotną:
Nie lubię już w nocy leżeć na plecach, czuję się jak trup, zwłaszcza gdy leżę ze złączonymi nogami – a robię tak prawie zawsze – i ze złożonymi rękami. Uczucie, że leżysz w trumnie, jest bardzo nieprzyjemne, więc teraz kładę się głównie na brzuchu z nogami wywiniętymi w górę, mam elastyczne biodra.
Raz po raz zasypiam, a wtedy budzę się na dźwięk telefonu. Nie śmiem go odebrać, jednak Epsilon mówi, że muszę, bo co jeśli to coś ważnego. Ale to tylko sen.
Kjersti Annesdatter Skomsvold zadebiutowała książką niezwykle dojrzałą, a jednocześnie dowcipną. To jedna z takich książek, które czyta się kilka razy i za każdym razem znajduje się dla siebie coś innego albo… zostawia się ją, zdumiewając absurdalnością narracji. Na pewno jednak nie jest to książka nijaka.
Wszystkie cytaty, jeżeli nie zaznaczono inaczej, pochodzą z książki: 
Annesdatter Skomsvold Kjersti (2014). Im szybciej idę, tym jestem mniejsza. Wydawnictwo Media Rodzina
Recenzja napisana dla serwisu LubimyCzytać.pl

poniedziałek, 12 stycznia 2015

Zasrane życie mojego ojca, zasrane życie mojej matki i moja zasrana młodość - Andreas Altmann

Andreas Altmann jest współczesnym dziennikarzem podróżniczym, który napisał szereg książek, ilustrujących jego wizyty w różnych krajach. Niedawno jednak opublikował autobiografię, pozwalającą przyjrzeć się jego życiu osobistemu. Nietrudno domyślić się, jakie były to doświadczenia, skoro autor zatytułował książkę: „Zasrane życie mojego ojca, zasrane życie mojej matki i moja zasrana młodość”.
To książka, którą czytałam z zapartym tchem. To książka, po której nie mogłam wydusić z siebie słowa. Na przemian wzdrygając się i odkładając tekst, brnęłam w niego dalej. Z kart książki wyłaniał się obraz dzieciństwa pełnego przemocy. Andreas jako dziecko tak bardzo łaknął uczucia matki, że sięgał nawet po autodestrukcję – wstrzymywał potrzeby fizjologiczne, obgryzał paznokcie do krwi. Z tymi przeżyciami autora łączyły mnie tylko litery, zapisane kilka dekad później. Mimo to były dla mnie bardzo trudne do przetrawienia:
Gdy jedna trzecia już była obgryziona, gryzłem mięso z prawej i lewej strony paznokcia. Gdy i tam nie było już nic do obgryzienia, zdejmowałem buty i brałem się za paznokcie u nóg, pomagając sobie krwawiącymi tymczasem palcami rąk. I wszystko to zjadałem. Zjadałem siebie. Zwracano mi uwagę, krzyczano na mnie, wskazywano na obrzydliwe skutki. (…) Były dni że przychodziłem do niej [matki] z tuzinem plastrów, boso, wyciągając ręce do góry: „Patrz, jak krwawię”, co miało znaczyć: „Patrz, chcę twojej miłości”.
Robił wszystko, by dostać choć trochę uwagi, odrobinę miłości:
Gdy tylko oddalałem się od przepaści, ona oddalała się także. Tylko będąc w niebezpieczeństwie, nie, tylko będąc w najwyższym niebezpieczeństwie, miałem do niej prawo.
Trudna relacja z matką stanowiła jednak tę lepszą część jego życia, ponieważ gdy na horyzoncie pojawia się ojciec Andreasa, były esesman, ciężko doświadczony II wojną światową, jego życie zamienia się w koszmar. Pasmo upokorzeń, nieustannego lęku, przemocy fizycznej i psychicznej, przymusowa praca ponad siły i nienawiść. Nienawiść do samego siebie i do ojca kata. Uczucie, które pozostanie z nim pewnie na zawsze. I jeszcze poczucie winy, nie mniej niszczące niż ciosy.
Książki o przemocy zawsze są poruszające. Wskazują na to, jak bardzo krzywdzenie dziecka oddziałuje na jego myślenie o sobie, jak nienawiść i przemoc niszczą człowieka. Altmann odrzuca wiarę katolicką, pisze dużo o swoich przemyśleniach z przeszłości i o tym, jak postrzega siebie i swoje rodzinne relacje dzisiaj. Choć w swoim życiu próbował wielu dróg, udało mu zająć się czymś, co naprawdę go interesowało. Bo nie jest to tylko książka o porażkach, to przede wszystkim zapis ludzkiej niezłomności, tego, jak pomimo ekstremalnie trudnych warunków człowiek może starać się o lepsze życie i rozkwitnąć, zrealizować swoje marzenia i żyć na przekór bliskim, którzy pchali swoje dziecko ku destrukcji.
Wszystkie cytaty, jeżeli nie zaznaczono inaczej, pochodzą z książki: 
Altmann Andreas (2014). Zasrane życie mojego ojca, zasrane życie mojej matki i moja zasrana młodość. Wydawnictwo Czarna Owca.
Recenzję napisano dla serwisu LubimyCzytać.pl

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Hawajskie alibi - Carol Snow

Jane Shea jest zawsze świetnie zorganizowana – uwielbia listy i skrupulatne planowanie. Kiedy więc jej chłopak Jimmy zaprasza ją na fantastyczne wczasy na Hawajach na wyspie Maui, opracowuje z niezwykłą starannością plan całego pobytu. Jimmy, nieziemsko przystojny właściciel rozwijającej się firmy produkującej oryginalne pianki i skafandry dla nurków, aktualnie pracuje jako kelner, by wspierać rozwój interesu. Ma właściwie odwrotne podejście do życia – kocha spontaniczność i rzadko jego plany układają się w przewidywalny schemat.

Kiedy szczęśliwa para dociera na wyspę, na miejscu okazuje się, że rezerwacja pokoju w ekskluzywnym hotelu gdzieś się zawieruszyła. Przenoszą się więc do taniego motelu. Jimmy znika w celu załatwienia interesów firmowych. Podczas pewnej nurkowej wyprawy nie wypływa na powierzchnię. Przerażona Jane zawiadamia różne służby, chcąc odnaleźć ukochanego. Jednak ani ciała, ani żywego Jimmy'ego nigdzie nie ma. Podczas śledztwa na jaw wypływają pewne zaskakujące fakty i wtedy akcja na dobre się rozkręca.
Zawirowania fabuły dają dużo satysfakcji podczas czytania, bo podejrzenia co do dalszego jej przebiegu zazwyczaj okazują się fałszywe (przynajmniej moje). To interesująca lektura, doskonała na długie podróże czy letnie wygrzewanie się na słońcu. W porównaniu do innych książek z serii „Gorzka czekolada” nieco ustępuje im w poziomie, ale wciąż jest to przyjemna rozrywka ze sporą dawką nieprzewidywalności. Dodatkową zaletą jest interesująca kreacja głównej bohaterki, której neurotyczność i chęć poukładania wszystkiego niezwykle kontrastuje z sytuacją, w której niespodziewanie się znajduje. No i jak przystało na Hawaje, będzie taniec hula i drinki z palemką. Warto też zwrócić uwagę na opisy różnych lokalizacji na wyspie Maui – brawo dla autorki za przybliżenie czytelnikom lokalnych atrakcji i typowych hawajskich smakołyków. Carol Snow zainteresowała mnie swoją prozą i pracą nad szczegółami książki, chętnie sięgnę po więcej powieści jej autorstwa.
Recenzję napisano dla serwisu LubimyCzytać.pl

 

Sample text

Sample Text

Recent Comments Widget

Sample Text