Social Icons

poniedziałek, 29 grudnia 2014

Rok w Jemenie. Perypetie amerykańskiej dziennikarki w Sanie - najstarszym mieście świata - Jennifer Steil

Ponieważ sama mieszkam w wolnym, demokratycznym kraju z wolną prasą i prawem autorskim, nigdy nie wczuwałam się w sytuację dziennikarzy, którzy termin „wolna prasa” znają tak naprawdę w teorii. Jak wielki wysiłek należy wykonać, by nauczyć się krytycyzmu wobec źródeł i sceptycyzmu wobec podawanych informacji, czy jak odróżnić fakt od opinii.
Jennifer Steil to dziennikarka, która otrzymała interesującą propozycję – zaproszono ją do poprowadzenia szkolenia dla dziennikarzy jemeńskiej gazety piszącej po angielsku. Choć w teorii Jemen jest demokratycznym krajem, obyczajowość i tradycje kraju są muzułmańskie, a system szkolnictwa opiera się na przemocy. To, co zastaje napawa ją przerażeniem – dziennikarze pracujący w „Yemen Observer” posługują się kiepskim angielskim, ich przygotowanie merytoryczne do zawodu dziennikarza praktycznie nie istnieje, jednak zespół chce się od niej uczyć i z zapałem pragnie czerpać z jej doświadczenia. Gdy przylatuje na trzytygodniowe szkolenie nie wie jeszcze, że z Jemenem zwiąże część swojego życia i… serca.
A pracy wymagało wszystko – dziennikarze (którzy tak właściwie byli absolwentami anglistyki bez wykształcenia dziennikarskiego) z dużą swobodą traktowali godziny pracy, niespodziewanie znikali by porzuć kat (liście-psychostymulanty), publikowali teksty bez żadnej korekty czy sprawdzenia, a Faris, właściciel gazety miał powiązania z jemeńskim rządem...
Aha, i jeszcze jedno – dodał z ironicznym uśmiechem – będziesz musiała im wytłumaczyć, że nie można przepisywać tekstów z Internetu.
Zamarłam. Dłoń z kolejnym kawałkiem ryby zawisła w powietrzu, w połowie drogi do moich ust.
- Plagiatują teksty? – wykrztusiłam.
- Cały czas.
- A co z prawem autorskim?
- W Jemenie nikt o nim nie słyszał. Obawiam się, że o własności intelektualnej również - powiedział Theo, po czym upił łyk wina.
- Ach tak – szepnęłam i również sięgnęłam po kieliszek.
- Poza tym – dodał Theo po chwili wahania – oni ciągle piszą o reklamodawcach. A jak nie, to Faris podsuwa im tematy, na przykład każe im pisać o swoich przyjaciołach.
- Ale przecież to nieetyczne! – Byłam zbulwersowana. – Nie można pisać artykułów o reklamodawcach. To podważa wiarygodność pisma.
- Wyjaśnij to Farisowi. – Theo wzruszył ramionami.

Ta książka to swoista perełka wśród książek o Jemenie. Jak zwraca uwagę autorka, większość publikacji na temat kraju pisana jest przez mężczyzn, którzy nie mają żadnego dostępu do świata jemeńskich kobiet (a przecież to połowa krajowej populacji!). A jest to świat niesamowity – pełny bliskich relacji i nieustannych prób znalezienia miejsca dla swojego rozwoju w zmaskulinizowanym świecie. Jennifer, jako kobieta z zachodu, stanowiła byt pośredni pomiędzy jemeńską kobietą a mężczyzną. W przeciwieństwie do swoich koleżanek mogła spożywać posiłki w towarzystwie mężczyzn czy z nimi rozmawiać na osobności. Żaden zachodni mężczyzna nie doświadczy przywileju zobaczenia miejscowej kobiety bez tradycyjnego stroju.
Gdybym nie wiedziała, że książka jest zapisem wspomnień, pomyślałabym że to powieść. Steil pisze szczerze, dzieli się otwarcie emocjami i pisze o swoich sympatiach i antypatiach wobec jemeńskich przyjaciół. Podziwiam jej odwagę, ale to czyni książkę autentyczną, a jej doświadczenie dostępne dla przeciętnego czytelnika, który Jemenu prawdopodobnie nigdy nie odwiedzi. Jemen „porywający” jest nie tylko jako niesamowite miejsce, niestety często dochodzi tam do porwań turystów – jest to częsty sposób autochtonów na przeróżne negocjacje z własnym rządem.
Po takim debiucie z zainteresowaniem czekam na wydanie "Żony ambasadora".
Wszystkie cytaty, jeżeli nie zaznaczono inaczej, pochodzą z książki: 
Steil Jennifer (2014). Rok w Jemenie. Wydawnictwo Lambook.
Recenzję napisano dla serwisu LubimyCzytać.pl

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Dziarski dziadek. Mój sposób na długowieczność - Antoni Huczyński

Antoni Huczyński stał się gwiazdą Internetu zaledwie w kilka dni po tym, jak jego wnuk zamieścił film, pokazujący 91-letniego „Dziarskiego Dziadka” wykonującego swoje rutynowe ćwiczenia. Kondycja seniora zrobiła wrażenie nie tylko na internautach – pojawiał się w wieczornych wydaniach wiadomości i telewizji śniadaniowej, gdzie dzielił się swoimi doświadczeniami.

W momencie gdy piszę tę recenzję od pierwszej odsłony wideo minęło zaledwie dziesięć miesięcy, a Huczyński zdążył napisać i opublikować swoją pierwszą książkę „Mój sposób na długowieczność”. Zasiadłam do lektury nie bez obaw, bo przecież to, co działa u jednej osoby, wcale nie musi być skuteczne u innych. Wreszcie – czy ćwiczenia i dieta, a także zamiłowanie do zimna to tylko przypadkowe zmienne dające efekt fantastycznej sprawności fizycznej i psychicznej w wieku 92 lat? Szczęśliwie książka została skonsultowana ze specjalistami a rozdziały o ćwiczeniach i diecie uzupełnione ich uwagami.

Mile zaskoczył mnie wątek autobiograficzny poradnika, gdzie Huczyński dzieli się swoimi wspomnieniami z młodości – wojny i walki w szeregach AK, drogą do zdobycia wymarzonej edukacji – autor pracował przez 40 lat jako weterynarz, skończył studia grubo po trzydziestce i wreszcie - życiem rodzinnym.

Pomimo trudnych doświadczeń, autor nie tracił życiowego optymizmu i wytrwałości. Kilka zdarzeń z jego życia pokazuje też, jak dobro, które okazywał innym ludziom wracało do niego – Niemcy, których puścił wolno, bo nie zgodził się na strzelenie im w plecy, ocalili później jego pojmanych przez wroga przyjaciół, człowiek, którego nie zgłosił władzom za zniszczenia poczynione pod wpływem alkoholu, później wstawił się za nim, gdy ten starał się dostać na studia.

To, co przebija z kart tej książki to wola życia i silne przekonanie autora, że zdrowie i jakość życia znajduje się w jego rękach, zależy od jego decyzji. W kolejnych rozdziałach Antoni Huczyński dzieli się z czytelnikami nie tylko tym, co zdecydował się robić, by utrzymywać formę fizyczną, emocjonalną i intelektualną. Między wierszami można przeczytać też, że jeżeli człowiek chce, warto, a nawet ma obowiązek starać się to życie przeżyć jak najlepiej i to nie długowieczność jest jego celem – ale znalezienie swojego sensu.

Dekalog Dziarskiego Dziadka kończy się przykazaniem: Nigdy nie jest za późno na nowy początek. Zawsze jest za późno na poddanie się.

Słowa te nabierają mocy, gdy pozna się historię tego wyjątkowego człowieka. Wszakże każdy z nas, wraz z każdym oddechem starzeje się. Starość w tej czy innej odsłonie dotyczyć będzie znakomitej większości. Warto mieć kilka wskazówek, jak tę starość przeżyć w zdrowiu, i jak, mając za inspirację Huczyńskiego, poradzić sobie z szukaniem własnego sensu.


Wszystkie cytaty, jeżeli nie zaznaczono inaczej, pochodzą z książki: 
Huczyński, A. (2014). Dziarski dziadek. Mój sposób na długowieczność. Agora.

Recenzję napisano dla serwisu LubimyCzytać.pl

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Śniadanie z kangurami. Australijskie przygody - Bill Bryson

Australia? Nie, dziękuję. Po „Śniadaniu z kangurami” jedyny kontakt z tym krajem, na jaki mam ochotę, to oglądanie Jessego Spencera w roli Chase’a w serialu „House M.D.”. Bill Bryson, szanowany przez wielu pisarz i podróżnik, w rzeczywistości poczciwy amerykański grubasek, swoją niezdarność, panikarstwo i pijaństwo usiłuje sprzedać pod postacią oryginalnego uroku osobistego (bo cóż mu pozostaje?).
Australia widziana oczami Brysona to miejsce pełne niebezpieczeństw – przede wszystkim naturalnych - jadowitych zwierząt, śmiertelnie niebezpiecznych i spotykanych na każdym kroku. Uderza w jego relacji nieogarniona pustka krajobrazu tego niegościnnego kraju. Jeżeli w okolicy znajduje się jakieś muzeum – Bryson musi je odwiedzić i opisać. Miasta widziane jego oczami wydają się nudne i pozbawione charakteru, choć zdarzają się perełki.
W jego sposobie narracji zaintereosowała mnie wielka liczba informacji i zapomnianych wydarzeń Australijskiej historii. Autor dociera do faktów, o których Australijczycy nie uczą się w szkołach, choć niektóre zdarzenia mrożą krew w żyłach (jak masowe morderstwa Aborygenów czy tajemniczo znikający ludzie, po zwykłych wycieczkach z nurkowaniem). Co chwila w Australii znajduje się zwierzę, które miało wyginąć miliony lat temu, albo ginie kolejny gatunek żyjący tylko w tym kraju.
Książka została wydana w oryginale w 2000 roku, a więc przed powszechną dostępnością Internetu. Bryson musiał wykonać tytaniczną pracę docierając do historii i wydarzeń kraju, który jest tak daleko od swoich korzeni (mam tu na myśli Wielką Brytanię), że nikt właściwie nie wie, co się w nim dzieje. Katastroficzne wydarzenia, jak spłonięcie kilkuset tysięcy hektarów lasu, nie są wspominane w żadnych zagranicznych wiadomościach.
Niewątpliwie „Śniadanie z kangurami” daje nam jakąś wizję Australii. To kraj pełen tajemnic, nieraz zapomnianych faktów i ludzi, którzy żyją przecież na końcu świata. Cieszę się, że w moim imieniu zwiedził ją Bill Bryson. Australia ma przed nami jeszcze wiele nieznanych tajemnic, choć po przeczytaniu tej książki – z pewnością mniej.
Recenzję napisano dla serwisu LubimyCzytać.pl

poniedziałek, 8 grudnia 2014

W poszukiwaniu ojczyzny. Wspomnienia z chińskiego obozu pracy - Gao Ertai

Do czego może posunąć się człowiek w warunkach ekstremalnych? Możemy poczytać o tym w szeroko omawianej literaturze Holocaustu, we wspomnieniach z gułagów czy bardziej naukowo, w Efekcie Lucyfera (P. Zimbardo). A jednak zapiski Ertai to coś nowego w naszym doświadczeniu, po pierwsze dlatego, że opisuje zupełnie egzotyczną dla Europejczyka kulturę, a po drugie, bo przedstawia świat totalitaryzmu chińskiego, stosunkowo mało obecnego w literaturze.
Zaledwie dwudziestodwuletni Gao Ertai, nauczyciel sztuki w prowincjonalnym miasteczku Lanzhou pisze esej „O pięknie”, który zostaje szeroko skrytykowany, kwestionuje bowiem obiektywność piękna. Dzieje się to w czasach złagodzonej cenzury, gdy władze namawiają obywateli do swobodniejszych wypowiedzi. Niedługo potem okazuje się jednak, że to sprytna metoda na wyłowienie prawicowego elementu, „wywabienie węża z kryjówki”. Gao traci pracę, szacunek i trafia do obozu pracy, znajdującego się gdzieś na pustyni Gobi, gdzie przez najbliższe dwa lata, poprzez bezsensowną pracę i cowieczorne odczyty ma zostać reedukowany. Ponad trzy czwarte jego obozu umiera z wycieńczenia lub z powodu chorób. Gao jeszcze kilkukrotnie zostaje przeniesiony do innych obozów, dzięki niebywałemu szczęściu i talentowi malarskiemu zostaje przydzielony do prac artystycznych, mając szansę na wytchnienie.
Poszczególne rozdziały są nieco chaotyczne, wiele wątków zostaje nierozwiniętych – jak na przykład śmierć pierwszej żony Gao (również zesłanej do obozu pracy). Nie jest to proza histeryczna, przepełniona emocjami, jakie znamy ze wspomnień o obozach koncentracyjnych. Ertai opisuje swoje zrezygnowanie, beznadzieję sytuacji, co tylko potęguje wrażenie totalnego uwięzienia nie tylko ciała, ale też myśli (które jednak w świetle filozofii totalitarnej są bezdyskusyjnie rewolucyjne). Zapiski, które mamy okazję przeczytać, tworzone były w ukryciu, na papierkach po papierosach, stanowiły swoistą terapię dla autora. Ciągłe poczucie zagrożenia wyziera z każdego rozdziału:
(…) stały bliski kontakt sprawiał, że obawialiśmy się, aby ktoś nie zakwestionował jakiegoś naszego słowa i nie użył go przeciwko nam. Milczeliśmy – zawsze czujni, zawsze wystraszeni – i żaden z nas nie potrafił się odprężyć, nawet we śnie. Dręczyło mnie to samo co wszystkich: bałem się, że powiem przez sen coś, co mnie zdradzi.
Gao Ertai mieszka dzisiaj w Stanach Zjednoczonych, dokąd emigrował (a raczej zbiegł) w 1993 roku.
Cytat pochodzi z: Gao Ertai , „W poszukiwaniu ojczyzny. Wspomnienia z chińskiego obozu pracy”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2012.
Recenzję napisano dla serwisu LubimyCzytać.pl

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Nie jestem seryjnym mordercą - Dan Wells

Chyba tylko Amerykanin mógłby pomyśleć, że od życia w pobliżu zakładu pogrzebowego można zostać psychopatą. Przesadzam oczywiście. A jednak jestem przekonana, że żaden psycholog/terapeuta nie przeczytał tej książki przed wydaniem, bo niedorzeczności tam co niemiara (związanych z tymże zawodem właśnie). A potencjał był, o czym za chwilę.
John Cleaver, piętnastolatek ze wstępną diagnozą socjopatii mieszka wraz z matką nad zakładem pogrzebowym. Interesuje się seryjnymi zabójcami i martwymi ciałami. Jest wycofany, ma jednego „przyjaciela” i mnóstwo problemów emocjonalnych. Tymczasem w jego nudnym do granic możliwości mieście pojawia się seryjny zabójca… John jest zachwycony i… postanawia zrozumieć, dlaczego zabójca zabija w taki, a nie inny sposób. To, co dzieje się potem, przechodzi jego (i nasze też) najśmielsze oczekiwania.
Być może czepiam się niepotrzebnie, bo takie było zamierzenie autora. Jednak nie mogę nie podzielić się moim oburzeniem. Terapeuta przedstawiony w tej książce (tak, John chodzi na terapię!) robi wszystkie te rzeczy, których nie powinien nigdy powiedzieć (zwłaszcza powiedzieć!) absolutnie żaden psychoterapeuta, chyba że jest bardzo, bardzo początkujący albo niedokształcony – wykwalifikowany terapeuta nie ocenia. Szkoda że ten element nie został dopracowany, bo rozmowy socjopaty z terapeutą mogłyby być bardzo interesującym elementem książki. Ja niestety byłam nimi tylko zażenowana.
Socjopatia to zaburzenie złożone i muszę przyznać, całkiem nieźle w książce ukazane. Rozterki emocjonalne i rozumowe pojmowanie relacji między ludźmi są pokazane bardzo ciekawie i wielowymiarowo. Warto zwrócić też uwagę na przekonanie Johna o uwięzionym w nim „panie Potworze”. Ta ogromna trudność zintegrowania swojej osobowości w całość - interesująca. Jestem bardzo ciekawa, jak zostanie rozwinięty wątek historii rodzinnej głównego bohatera, bo wygląda obiecująco.


Nie sposób też nie nawiązać do zamieszczonego na okładce porównania do „Dextera”. Odniosę się do „Demonów dobrego Dextera” – jak dla mnie, książki te nie mają ze sobą nic wspólnego, poza występowaniem w nich socjopatów i seryjnych zabójców. Mam też poczucie, że pozycja „Nie jestem seryjnym mordercą” przeznaczona jest dla nieco młodszych (czytaj nastoletnich) czytelników, językowo książka jest bardziej przystępna.

Czy warto książkę przeczytać? Z pewnością, nie warto kierować się sympatią wobec Dextera. Mam nieodparte wrażenie, że autor zainspirował się powszechnie panującą modą na antyspołeczność i brak empatii, choć sam twierdzi, że książka oddaje jego własną fascynację seryjnymi mordercami. Zobaczymy, co będzie miał do przekazania w kolejnych częściach serii...

Recenzję napisano dla serwisu LubimyCzytać.pl


 

Sample text

Sample Text

Recent Comments Widget

Sample Text